A Tranquilina opowiada

Ostatnia aktualizacja: 20.03.2020 16:27
W roku 1988, w Teatrze Cervantesa, los przypomniał starą, regularnie zapominaną prawdę. Tę, że w opowieściach potężnych, w bajkach doskonale samoistnych, spójnych, na amen zamkniętych - nie powinien gmerać nawet ich twórca. Jedyne, co wolno, jedyne, co można, to zostawić je w spokoju.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock/IgorGolovniov

Żukowi, na urodziny, na imieniny

Trzeba było również dopuścić na widownię służbę, która wnosiła krzesła, lampy i tyle jedzenia, ile to było konieczne, aby przetrzymać ciągnące się w nieskończoność przedstawienia, zdarzały się bowiem i takie przypadki, iż niektóre spektakle przedłużały się aż do porannego nabożeństwa.
Gabriel Garcia Marquez "Miłość w czasach zarazy"

Przyszedł na świat z pętlą pępowiny wokół szyi jak u wróbla i być może klaustrofobia, której się w tamtej dusznej minucie nabawił na życie całe - 61 lat później nie pozwoliła mu wsiąść do samolotu. Możliwe też, że decydującą rolę odegrał jego frenetyczny lęk przed ptasią formą podróżowania. Był sierpień roku 1988. Miał lecieć z Hawany do Buenos Aires na prapremierę swojej sztuki "Diatryba miłości przeciwko siedzącemu mężczyźnie". Miał lecieć i 20 dnia miesiąca zasiąść wieczorem na widowni Teatru Cervantesa, by zobaczyć, usłyszeć wielką tragiczkę Gracielę Dufau, dla której napisał ów monodram na aktorkę i manekina mężczyzny czytającego gazetę. Tak, miał osobiście zjawić się na tym swoim późnym debiucie dramaturgicznym - on, Noblista, stary czarodziej literatury, miał być wisienką wśród najświetniejszych intelektualistów Argentyny i reszty śmietany towarzyskiej, nie wyłączając nieskazitelnych ministrów rządu Argentyny, lecz wyłączając dostojnego prezydenta Alfonsina. Gabriel Garcia Marquez miał tedy lecieć, lecz został na ziemi. Wysłał swą żonę Mercedes oraz swą agentkę Carmen Balcells i jej syna Miguela. Jako trzecią przyczynę rezygnacji kronikarze podają zwykłą tremę teatralnego debiutanta. Owszem, to też jest możliwe. Lecz chyba najciekawsza jest ewentualność czwarta.

Drżenie przed banałem. Marquez został na ziemi w Hawanie z nagle wybuchłego lęku przed morderczym słowotokiem bohaterki, którą stworzył. Słowotok postaci? W jego bajce? Niepojęta odmiana! Przecież do tej pory, we wszystkich magicznych narracjach Marqueza - powiedzmy dla przykładu: od "Szarańczy", przez "Nie ma kto pisać do pułkownika" i "Sto lat samotności", po "Miłość w czasach zarazy", od pierwszego wydania której mija w tym roku lat równo 35 - zupełnie kto inny mówił głównie. Bajkę snuł zawsze ktoś spoza stronic opowiadań i powieści, ktoś nie do złapania. Dlaczego akurat teraz w monodramie gada człekokształtny konkret - baba z wnętrza stronic, bohaterka, ona i tylko ona? Dlaczego cantalety, którą jest "Diatryba miłości przeciwko siedzącemu mężczyźnie", nie wygłasza duch opowieści? Dlaczego dzierganiem cantalety, czyli uporczywego i dręczącego ględzenia sobie a muzom, zajmuje się przez godzinę, może przez dwie, tylko piszcząca baba z krwi i kości? Nie znalazł odpowiedzi. Został.
"Pamiętam, jak w kuchni naszego olbrzymiego domu w Aracataca uważnie wpatrywała się w znaki ukryte na pachnących bochnach chleba świeżo wyjętych z pieca", wspomina Marquez swą babkę ze strony matki, wszędzie tropiącą widma zmarłych Tranquilinę Iguaran Cotes de Marquez. A kiedy już odnalazła znaki na brązowej, parującej skórze, słane przez duchy z tamtej strony świata - wracała do wędrowania. Od świtu, do brzasku, bez wytchnienia snuła się bezszelestnie po domostwie prawie nieskończonym. Niewielka, o siwych włosach czesanych gładko z przedziałkiem po środku i z kokiem z tyłu nad bladym karkiem, o niebieskich oczach, zawsze piękna i niezmiennie łatwowierna, zawsze w ciemnych, żałobnych szatach - jak za konduktem szła wolno długimi korytarzami, gdzie roiło się od widm, których istnienia nikt, poza nią, nie odczuwał. Szła i bez końca mrukliwie snuła niepojęte, pełne majaczeń melorecytacje. Każde zadane Tranquilinie przez zwykłego śmiertelnika pytanie tyczące rzeczywistego świata, nieuchronnie stawało się początkiem jej niekończących się narracji, ciemnych i pełnych fantastyczności, prologiem bajek o istnieniu cieni tuż za plecami namacalnej realności, o męce zmarłych, którzy chcą złagodzić swoją samotność, szukając żywych nocami. Wedle Tranquiliny świat wciąż istniał dlatego jedynie, iż czuwały nad jego kruchością barokowe zabobony, których magię recytowała wciąż i wciąż od nowa. Że trzeba kłaść dzieci spać zanim duchy wyjdą z ciemności. Że śpiące dziecko należy posadzić, jeśli odbywa się czyjś pogrzeb, aby dziecko nie odeszło z tego świata wraz z odchodzącym zmarłym. Że trzeba robić wszystko, co w ludzkiej mocy, aby nie wpuścić do domu czarnego motyla, gdyż czarny motyl w domu znaczy śmierć w rodzinie. Że puszczenie do kogoś oczka jest oznaką zbliżającej się wizyty kogoś nieznanego. Że trzeba unikać nieszczęść, pilnując, by nie rozsypać soli. Że dziwny hałas w pokoju to niezrozumiałe powitanie, wygłaszane przez czarownicę, a unoszący się swąd siarki dowodzi tego, że w pobliżu jest demon... Mały Marquez - Gabito, jak go zwali - miał wtedy sześć, siedem, osiem lat. Tych i tysięcy bliźniaczo gotyckich narracji Tranquiliny dzień po dniu słuchał dokumentnie zahipnotyzowany. Znieruchomiały - coraz intensywniej przewracał oczami, lecz nie tylko z powodu treści, nauk, mądrych lekcji. Nie. Coraz intensywniej przewracał oczami z powodu fantastycznej intonacji, z powodu Tranquiliny zdań, co zdawały się nie mieć końca, i z powodu lepionych przez nią słownych obrazów chyba bez kresu. I jeszcze z jednego powodu.
Mrucząca o duchach babka była niczym teatralny reżyser, który oto jednocześnie reżyseruje i wystawia dla małych uszu Gabito wielkie seanse lepione z samych słów, zdań i akapitów, seanse, w których bohaterowie - duchy zmarłych - nic do powiedzenia nie mieli, albowiem wszystko do powiedzenia miała tylko ona, staruszka mrucząca zawsze z boku, jakby spoza niewidzialnych stronic swej opowieści. Przesiąkł tym Gabito, tą babki kolosalną i bezlitosną dla niej samej samotnością narracyjną. A także - zdumiewającą intonacją. Zdumiewającą, gdyż o cudach nie z tej ziemi babka mruczała jak gdyby nigdy nic, bez drgnięcia powieki, tak, jakby referowała ślepemu kształt bułki z masłem. Ten takt Tranquiliny, ten jej lodowaty spokój kobry polującej na mysz, Marquez nazwie grubo później Kamienną Twarzą. Kiedy pierwszy raz w życiu przeczyta zimny prolog "Przemiany" Franza Kafki - prolog, w którym człek budzi się jako robak - kiedy usłyszy brzmienie tego Kafki "jak gdyby nigdy nic" - podniesie głowę nad książką i krzyknie: "Niesamowite! Tak mówiła moja babka!". Nigdy nie zestawi Tranquiliny z Szeherezadą, która snuje "Księgę tysiąca i jednej nocy", ba, która po prostu jest "Księgą tysiąca i jednej nocy". Nie, nigdy nie ogłosi takiego równania, lecz tylko dlatego, że musiałby ogłosić truizm: "wszystko równa się wszystko". O jednym z najświetniejszych, może i najświetniejszym opowiadaniu Marqueza biograf jego, Gerald Martin, ułoży zdania pamiętne. "Pierwsze, co można powiedzieć o Śmierci i pogrzebie Mamy Grande, jest to, że nic się tutaj nie dzieje, że jest to wielka pieśń i taniec o niczym, lub prawie o niczym. O życiu i śmierci starej matrony. Ale bardziej o śmierci niż o życiu". Przy słowach tych Tranquilina, gdzieś tam, za plecami realności dryfująca, uśmiechnęła się lekko i ciepło.
O swej sztuce narracji mówiąc - jak wiele razy wracał Marquez do źródła, do barkowych mruczand babki? Cokolwiek otworzy się z tego, co napisał - niechybnie trafi się na jedną nieuchronna regułę. Bohaterowie milczą bez mała zupełnie. Jak by grali w wielkim spektaklu pantomimicznym. Cała, prawie cała opowieść każda przypomina babilońsko rozrosłe didaskalia, pełne ogromnych obrazów, finezyjnych portretów gestów, brzmień, spojrzeń i grymasów, po prostu wszystkiego, co poprzedza szczelinę mówienia, bądź co się za szczeliną mówienia łagodnie zamyka na powrót. Tylko od czasu do czasu, rzadko, bardzo rzadko, z tego wielomównego, przez wiele stronic kroczącego milczenia obrazów - dobywa się głos bohatera, jakaś pojedyncza, zawieszona w przepastnej ciszy sentencja. Nie do podrobienia jest ten Marqueza rytm, to falowanie ogromnej niemoty i kruchej, tyciej mowy, rządzące "Stu latami samotności", "Kroniką zapowiedzianej śmierci", drobiazgiem "O miło i innych demonach" albo pożegnalną "Rzeczą o mych smutnych kurwach". Zawsze jest tam na dnie cień Tranquiliny, mruczącej cuda podczas codziennej wędrówki przez nieogarnione domostwo w Aracataca. Także, a może zwłaszcza na dnie "Miłości w czasach zarazy" na dnie tego, jak powiadają, najznakomitszego romansu świata, którego wiele smaków, albo nawet smak cały, Marquez zapragnął powtórzyć w monodramie "Diatryba miłości przeciwko siedzącemu mężczyźnie". I co? Musiało stać się nieuchronne.
Oto przez godzinę, może dwie, baba-żona ciska tanimi sentencjami w manekina udającego mężczyznę-męża z otwartą gazetą w dłoniach. Ględzi banały o miłości, małżeństwie, rodzinnym szczęściu i o nieszczęściu rozstania. Bez litości pyskuje tak i piszczy, a nigdzie z boku, za kulisami choćby, nie słychać narratora. Nic, pustka, zero. Puste krzesło po duchu. Puste korytarze. Przez godzinę, może dwie, nie słychać mruczanda Tranquiliny. Nie słychać wielomównego milczenia gigantycznych napisanych obrazów Marqueza. "Miłość w czasach zarazy" liczy sobie stronic z grubsza pół tysiąca. A "Diatryba..."? Dwadzieścia? Trzydzieści - to góra. Jak wcisnąć świat cały i mniej więcej pół wieku życia wielu istnień - w jedną jedyną byle pestkę ludzką, przez żałośnie małą chwilę recytującą w rytmie maszynowego karabinu katalog miłosnych trywialności, dobrych dla dewotek? Nie, to nie mogło się udać. Ministrowie zmarkotnieli, oklaski były martwe, recenzenci nie mieli litości.
Wiele lat wcześniej, w roku 1967, tuż po wydaniu "Stu lat samotności", także w Buenos Aires, lecz w innym miejscu, w teatrze Instituto Di Tella - ludzie dali pokaz swego dla Marqueza uwielbienia. Na jakieś przedstawienie przybył on, lecz zanim doszedł do swego fotela - teatr cały zgotował mu owację na stojąco. Bo był wtedy swoimi "Stu latami samotności". Był nimi dokładnie, od a, do zet, bez skreśleń, przesunięć, cięć. Cały był tylko i aż całą swoją powieścią, ani do filmu, ani na scenę, po prostu do niczego nie zaadaptowaną. Ludzie szaleńczo bili brawo - czarodziejstwu powieści nietkniętej, która szła oto niespiesznie do swojego miejsca na widowni. Bili brawo i krzyczeli, gdyż był to teatr wielki. Wystarczyło, że nikt, zwłaszcza Marquez, wcześniej nie gmerał w "Stu latach samotności". W roku 1988, w Teatrze Cervantesa, los przypomniał starą, regularnie zapominaną prawdę. Tę, że w opowieściach potężnych, w bajkach doskonale samoistnych, spójnych, na amen zamkniętych - nie powinien gmerać nawet ich twórca. Jedyne co wolno, jedyne, co można, to zostawić je w spokoju.
Być może właśnie to Marquez pojął tuż przed wylotem. Został na ziemi. Ale też być może nocą przyszła doń Tranquilina. "Nie leć, Gabito. Po cóż będziesz wędrował tak daleko, by siebie na scenie zobaczyć, skoro przecież nie zobaczysz siebie na scenie, gdyż nie usłyszysz mnie, niewidzialnej, spoza kulis mruczącej odwieczny taniec o życiu i śmierci, lecz raczej o śmierci bardziej niż o życiu..." Być może to właśnie powiedziała. Posłuchał.