Zajączki dla La Santé

Ostatnia aktualizacja: 29.05.2020 19:01
Naprawdę ważna była pewność Geneta, którą miał od dziecka, pewność identyczna z pewnością Becketta, iż w żadnej teraźniejszości nie jest możliwa opowieść istotna - bez dotkliwej obecności biblioteki wszystkich starych opowieściach.
Wejście do więzienia La Sant w Paryżu w 1895  roku
Wejście do więzienia La Santé w Paryżu w 1895 rokuFoto: Séguin, F/Musée Carnavalet/domena publiczna

Szczury, których tyle wokół, że przypominają senną wędrówkę wydm. Szczury i reszta świata - to dużo. Ogrom. Dla większości - jest to wszystko. Taki ogrom im wystarcza. Większości - tak. Lecz nie jemu. I jeszcze jedno - powiada w liście do Jeana Cocteau, skreślonym na progu lat 40-tych ubiegłego stulecia - brakuje mi papieru. Jeżeli Sentein nic nie znajdzie, czy nie zechciałbyś mi coś podrzucić. Wolałbym gruby szkolny zeszyt; piszę na kolanach, bo nie ma tutaj stołu”. Bez czystych kartek, prostokątów bieli pełnej niewidzialnych słów, brzmień jeszcze niemych - piasek szczurów i reszta świata to jest marne nic. Cóż po samym piasku szczurów i reszcie świata, skoro człowiek nie ma na czym zagrać sedna piasku szczurów, istoty reszty świata? Ulga zatem, gdy już jest na czym. Dostarczono mi papier, a znaczy to tyle, co otwarcie sklepu lutniczego przed ubogim muzykiem i obdarowanie go instrumentem do gry. Ostatnio robiłem notatki na rozmaitych karteluszkach, a także na papierze pakowym. Tak cieszy się w liście do Maurice’a Toeski, gdyż ryza prostokątnej bieli trafiła pod właściwy adres. Jean Genet. Więzienie La Santé, Odział Pierwszy, cela nr 27. 49, rue de la Santé. Paryż, dzielnica XIV. I teraz w końcu może zacząć! Kartki na kolanach, pochylona głowa, wokół nieruchomych nóg - wędrujące wydmy o gołych ogonach. Zaczyna grać! Zapewne notuje wstępne takty "Matki Boskiej Kwietnej", swej pierwszej powieści. Być może kreśli te oto frazy, co nie zostawiają złudzeń.

Nie narzekajcie na nieprawdopodobieństwo. To, co teraz nastąpi, zostało zmyślone i nikt nie musi przyjmować tego za dobrą monetę. Prawda to nie moja specjalność. A jednak <należy kłamać, żeby pokazać prawdę>. I nawet iść dalej. O jakiej to prawdzie chcę wam mówić? Bo jeśli to prawda, że jestem więźniem, który odgrywa (z sobą i dla siebie) sceny z życia wewnętrznego, nie oczekujcie ode mnie niczego innego prócz gry.

Jak dziś, w krągłą, 110 rocznicę urodzin Geneta, odpowiedzieć na tę jego starą sugestię, skoro od lat - i nie tylko od baśni Geneta, lecz od wszystkich innych starych baśni - teatr nie oczekuje, a wręcz żąda wyłącznie idei. Idei ważkich aktualnie, najświeższej ideologii, żurnalistyki niby ciepłe bułki, socjologii na nasze czasy, słowem - wszystkiego, tylko nie gry? Powieściopisarze współcześni zapominają zbyt łatwo - wyznał w roku 1963 twórca nieogarnionych "Parawanów" - że powieść jest rytuałem, ceremonią, mszą, którą trzeba odprawiać z powagą czujną i groźną, bez ironii nade wszystko! Nigdy z nikogo nie drwię. Zbyt mnie zajmuje kochanie i nienawidzenie. Nie inaczej jest z każdą bajką snutą dla teatru. Rytuał słów, ceremonia zdań, msza języka. Nic więcej, nic mniej. Maria Janion uczy, że sposób istnienia słów na stronach baśni Geneta, to jest nieustanne i nieuchronne aktorstwo pierwotnego obrzędu, rytuału dawnego, gigantycznej, omszałej opery... Nie, lepiej dziś nie odpowiadać na starą sugestię Geneta, na prośbę o naszą uważność dla gry, dla tych w każdej jego literackiej grze zdumiewających chwil, gdy nie wiadomo, czy baśń toczy się oto w świecie, czy w zdaniach na kartce. W krągłe urodziny Geneta - lepiej jechać do Paryża. Tam - wsiadasz do metra...

Wsiadasz gdziekolwiek, wysiadasz na stacji przy bulwarze Saint-Jacques. Tuż przy wyjściu z metra - brzydki dom czynszowy o jasnej fasadzie. Numer? 38. Siedem pięter? Chyba tak. Zadzierasz głowę. Na piętrze szóstym jedna ze ścian mieszkania cała jest zrobiona z szyb. Zupełna przejrzystość, aby z piasku szczurów i reszty świata nic nie uronić, mimo że sam tylko piasek szczurów i sama reszta świata to przecież za mało, prawie nic. Gdybyś na tę szklaną ścianę patrzył nie dziś, w roku 2020, lecz w którykolwiek dzień roku 1961, lub w którykolwiek dzień wielu lat późniejszych, mógłbyś w szklanej ścianie na szóstym piętrze dostrzec małe blaski. Od wielu lat już się nie zdarzają. Gdzieś od grudnia 1989 roku, kiedy odszedł właściciel - migotanie nie wraca. Ale to nie szkodzi. Wystarczy pamiętać, że kiedyś wracało. Jeśli tylko dzień był słoneczny.

Nie ma pewności, czy nie wcześniej niż w roku 1961 Samuel Beckett i jego żona Suzanne Deschevaux-Dumesnil wprowadzają się do mieszkania na szóstym piętrze brzydkiego domu przy bulwarze Saint-Jacques, numer 38, ale wiadomo, że w roku 1961 już tam mieszkają. Nieludzko wąska winda, dalej, na piętrze - dwa wejścia, jedno do części przeznaczonej dla Suzanne, drugie do części Becketta. Pomiędzy - tycia kuchnia. Jego pokój - cela eremity. Mały stół, półki z książkami aż do sufitu, naprzeciwko stołu - narożna kanapa. To wszystko. I wielka przeszklona ściana. Za nią, w oddali – widać dachy Montparnasse. Krajobraz z kominami. Bliżej, znacznie bliżej, w dole - stary, brunatny, płaski budynek niczym rozgwiazda o czterech ramionach, zewsząd otoczony wysokim murem. Więzienie La Santé, od dnia otwarcia w roku 1867 pełne nierozmownych samotności i szczurów. Istnieje fantastyczna fotografia: zamarły na wiklinowym krześle przed ścianą z szyb Beckett patrzy na brunatną rozgwiazdę. Marynarka w prążki, koszula zapięta pod szyją, lewa ręka wysunięta na parapet, lekko pochylona w przód ptasia głowa. Nawet gdyby to nie było zdjęcie - i tak byłaby pewność, że widać kamień, który nigdy nie wstanie. Lecz jednak ruszał się. Powtarzał rytuał. Przerywał patrzenie i wysupłanym skądś, w palcach trzymanym małym lusterkiem - łowił Beckett słoneczne promienie. Ustawiał szkiełko tak, aby odbić blask w stronę brunatnej rozgwiazdy, przesłać lśniącą wiadomość za wysoki mur, na plac spacerowy, pełen skulonych figur. Puszczał zajączki do La Santé. Jedna nierozmowna samotność pozdrawiała tak w dni słoneczne drugą nierozmowną samotność drobinami bezsilnego światła. Nie, Geneta wtedy już nie było w La Santé, ktoś inny nic nie mówił w celi nr 27. Ale to nie szkodzi. W istocie było przecież wciąż tak samo, jak w początkach lat 40-tych ubiegłego stulecia. Wciąż tak samo pochylał się Genet nad kartkami i wybornie grał, tworząc zawrotny teatr słów choćby "Ceremonii żałobnych", albo fantastyczny rytuał "Parawanów", wciąż tak samo odprawiał te co zawsze rytuały - tyle że w innej norze. Tak, gdzie indziej, nie w La Santé, Genet wciąż był jak lustrzane odbicie wielu figur, które dla potrzeb swoich słownych rytuałów lepił Beckett.

Molloy, Malone, bezimienny narrator "Towarzystwa", albo ten siwy starzec, który w sztuce "Wtedy gdy" uporczywie słucha bełkotów swej pamięci, krążących wokół jego głowy, czekającej na koniec, to znaczy - na ciszę. Jak wiele jest w bajkach Becketta takich widm, zjaw, albo istnień po prostu, które po tej stronie wciąż jeszcze trwają tylko dlatego, że wciąż jeszcze mają słowa, mają głos, posiadają umiejętność lepienia zdań z iluzji, wciąż tedy mogą - jak Genet w La Santé i w innych norach świata - snuć sobie opowieści, wciąż mogą grać. Gdyby Genet mógł wcielić się na scenie w Hamma, bohatera "Końcówki" Becketta, gdyby mógł stać się na godzinę tym starym, doszczętnie skabotyniałym aktorem, gdyby mógł wygłosić ze sceny pierwsze słowa Hamma: "Aa... ja teraz. Gram" - możliwe, a nawet pewne, że czułby się jak u siebie w norze. Podobnie z postacią Winnie w "Radosnych dniach". Beckett chciał, by jej głowa była czymś w rodzaju kapsuły z resztkami fraz ocalałych po katastrofie wielkiej biblioteki. A głowa Geneta? Jak wiele Genet zapamiętał z tego, co przeczytał, a przecież przeczytał morze?

Nie bez znaczenia jest, że wciąż zamykano go w więzieniach za kradzież książek nie byle jakich. Pierwszy raz do La Santé trafił za przywłaszczenie "Zabaw miłosnych" Paula Verlaine’a. A co by pan powiedział, gdyby ktoś ukradł pana książki?, zapytał sędzia. Genet: Byłbym z tego dumny. Sędzia: Czy zna pan cenę tej książki? Genet: Nie znam jej ceny, ale znam jej wartość. Zaś drugi raz - gdyż złapano go pod katedrą Notre-Dame, z nie do niego należącym pełnym wydaniem "W poszukiwaniu straconego czasu" Marcela Prousta pod pachą. A może odwrotnie było? Wpierw Proust, a później Verlaine? W sumie - kolejność nieistotna. I nieistotne jest też to, jak wiele zapamiętał z przeczytanego morza. O co innego szło.
Naprawdę ważna była pewność Geneta, którą miał od dziecka, pewność identyczna z pewnością Becketta, iż w żadnej teraźniejszości nie jest możliwa opowieść istotna - bez dotkliwej obecności biblioteki wszystkich starych opowieści. Że da się dziś odprawić rytuał słów tylko wtedy, gdy pozwali się żyć w swojej głowie cudzym rytuałom, odprawianym przez lata, co minęły od chwili, w której ktoś cudnie zagrał, mówiąc: "Na początku było słowo".

Spotkali się? Zamienili garść zdań? Spojrzeli na siebie? Jedno pewne. Dawno temu, w słoneczne dni, za szybami mieszkania na szóstym piętrze domu przy bulwarze Saint-Jacques w Paryżu zjawiało się na krótko pozdrowienie lepione z kilku małych blasków. Tyle starczało, by jakoś dociągnąć do następnego słonecznego dnia. A później - znów.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki