Gra w domino o siódmej rano

Ostatnia aktualizacja: 20.08.2022 18:33
Topaz został po naszej stronie – na lubelskim Zamku leżał w szklanej gablocie. Łempicką, przemienioną w popiół, ostatni jej towarzysz, rzeźbiarz Victor Contreras, rozsypał nad czeluścią śpiącego Popocatépetl, całą w wiecznych śniegach.
Obraz olejny Tamary Łempickiej - Młoda dziewczyna
Obraz olejny Tamary Łempickiej - "Młoda dziewczyna"Foto: Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji/NAC

                                                          Czułam się jak koza, którą ma zamiar połknąć pyton

                                                              Françoise Gilot o spojrzeniu Tamary Łempickiej


     Nad potężnym, prostokątnym topazem w srebrze, zasłaniającym pół serdecznego palca jej lewej, uniesionej dłoni – bardzo stare, zmęczone jej oczy, prawie czarne, nieruchome za okularami w kształcie źrenic kota rasy sfinks. Oczy nieodwracalne, zrobione z braku litości, chłodu, samotnych ścieżek, pogardy dla tanich pocieszeń i z reszty ingrediencji życia niebywałego. Potworny lęk budziła nagła pewność, że nawet gdyby to, przed czym stanąłem na pożegnanie wystawy, nie było jedynie wielkim, kolorowym zdjęciem, jej fotograficznym portretem, gdyby więc jej oczy, w które patrzyłem, były rzeczywiste, z roku 1979 albo 1980, kiedy zrobiono zdjęcie i kiedy umarła w meksykańskiej Cuernavace, miastku pod wulkanem Popocatépetl, miastku tym samym, w którym, na ostatniej stronie powieści Malcolma Lowry’ego, w rozpadlinie przy drodze zdechł Geoffrey Firmin, Konsul mescalu, przykryty truchłem bezpańskiego psa – te jej rzeczywiste oczy także nie poruszyłyby się. Nie drgnęłyby oczy, nie drgnęłyby powieki, nie drgnęłoby nic. Jak gdyby czas przestał działać. Sędziwa baronessa Tamara Łempicka dalej patrzyłaby w źrenice każdemu, kto przed chwilą obszedł wystawę śladów jej życia. Patrzyłaby tak samo nieruchomo, jak patrzy z powierzchni wielkiej fotografii.

     Jej szkice, jej rysunki, wreszcie jej legendarne obrazy – ikony smaku epoki Art Deco. Ale też rzeczy bądź fotografie rzeczy całych lub detali, także komnat i pokojów. Do tego jej biżuteria, kapelusze, wyimki garderoby. Porcelana tamtych czasów, olśniewająca jak transatlantyk, którym płynęła do Nowego Jorku, albo jak wnętrze ekskluzywnej kajuty „Batorego”. Meble i dekoracyjne szkło tamtych lat dwudziestych, tamta żurnalistyczna grafika, tamte kobiece cudeńka: portmonetki, woalki, apaszki, okulary. Także tamte fryzury i tamte makijaże. Hipnotyczny niepokój damskich cygarniczek, długich niczym uda tancerek paryskich kabaretów i cienkich jak granica dzieląca flirt niewinny od babilońskiej rozpusty z kokainą w roli wcale nie najgłówniejszej. Gęsto od smaków. Taka to była wystawa.

     Na powierzchni pożegnalnej fotografii - bliźniacza cygarniczka z zapalonym papierosem spoczywa między palcami o paznokciach w czerwieni, tuż nad ogromnym prostokątnym topazem w srebrze – pierścieniem, który specjalnie dla niej stworzyć kazał w roku 1927 sławetny wówczas poeta i największy europejski seksoholik Gabriel D’Annunzio. I odświętnie odzianym gońcem na białym koniu - przesłał Łempickiej ów klejnot wraz z wierszem, własnoręcznie na papirusowym zwoju wykaligrafowanym i ozdobionym koturnową dedykacją. Tak romantycznie wobec 28-letniej piękności zachował się 63-letni emerytowany wirtuoz bunga-bunga, choć przecież w mrocznych komnatach jego demonicznego pałacu Vittoriale nad jeziorem Garda - do niczego ponoć nie doszło. A u niej? Ponoć także fiasko. Nie namalowała portretu gospodarza, nie stworzyła podobizny tego, jak rzekła, koszmarnego karła, o czym przecież cynicznie marzyła, gdyż wiedziała dobrze: sportretować niedostępną legendę człekokształtną, to dla ekskluzywnej Europy znacznie więcej znaczy niż odmalować podobiznę byle stokrotki na łączce… Ponoć? A może jednak udało się, tak jemu, jak jej? Mówi się wprawdzie, że nie, ale przecież mówi się też, iż tak. Więc? Jaka jest prawda? Jaka była prawda?

     Tym, którzy wymyślili, aby gości wystawy "Tamara Łempicka – kobieta w podróży", skomponowanej na Zamku w Lublinie, żegnał wielki fotograficzny portret Łempickiej, być może ostatnia jej podobizna - należy się nagroda specjalna. Jaka jest prawda? To grafomańskie pytanie przy żadnej sztuce – nie ma sensu. Lecz przy sztuce tak uwikłanej w powłokę świata, jak uwikłana była sztuka Łempickiej – jest operetkowe wręcz. Jaka może być prawda olśniewająco kruchej białej porcelany w złote gałązki, z której goście kawę pili w domostwie "Tres Bambus" na obrzeżach miastka Cuernavac? A sekret portretów, które Łempicka tworzyła tyleż z uważnego patrzenia na modela lub modelkę, co chyba z dotykania ich swymi nienaturalnie ogromnymi dłońmi, stworzonymi jakby specjalnie do ciągłego muskania powierzchni świata, skóry rzeczywistości? Gdzie tropić ów sekret? Na dnie tych malarskich figur, przemienionych przez Łempicką w cielesne rzeźby, w człekokształtne przedmioty? Ale nie ma dna. Nie istnieje głębia, a raczej – istnieje, tyle że nie w głębi. Głębia rozpościera się na powierzchni, czy życia, czy obrazów – to obojętne. Jaka więc jest prawda kolosalnej gry, którą Łempicka prowadziła z rzeczywistością? Wszyscy grają, owszem. Grają, aby namalować coś, napisać, skomponować, wyrzeźbić. Lecz ona grała - przy podniesionej kurtynie. Więcej – ze swojej samotnej gry, toczącej się między powłokami, tą świata i tą obrazu, zrobiła sztukę samą. Gdyby dało się oddzielić kształty życia na powierzchni płócien od kształtów życia na powierzchni Europy czasów Art Deco – można by było oznajmić wyższość gry Łempickiej tak nad płótnami, jak i nad życiem. Jednak kłopot, piękny i kojący kłopot w tym, iż nie da się. Sekrety nie przestaną umykać. Nierozwikłana jedność gry, płócien i życia – niepokoi. Jak niepokoiło na Zamku w Lublinie wieczne spojrzenie umierającej na raka baronessy, damy o pomarszczonym, ostrym, pięknym obliczu egipskiego kota bez sierści - spojrzenie gościom wystawy śladów słane przez baronessę z powierzchni wielkiego, kolorowego zdjęcia z roku 1979 bądź 1980.

     W rozległym, liliowym berecie, który sama uszyła na wzór beretów z obrazów renesansowych malarzy, w liliowej koszuli i zielonym swetrze, z czerwienią na wargach i paznokciach – patrzy zza okularów podobnych do źrenic sfinksa zamarłego na parapecie. Nie będzie prawdy. Będzie tylko niepokój, tylko cisza długiego spojrzenia. Na serdecznym palcu uniesionej lewej dłoni, ogromnej, stworzonej do czytania klinowego pisma wszystkich powierzchni rzeczywistości, tuż pod cygarniczką z żarzącym się papierosem - błyska w srebrze topaz D’Annunzia, pierścień, którego od dnia wizyty posłańca na białym koniu ponoć nie zdjęła nigdy. (Znów to wahające się „ponoć”…) Patrzy. Patrzy. Patrzy. Nie będzie żadnej prawdy, niebawem będzie tylko – koniec. I nastąpił. Topaz został po naszej stronie – na lubelskim Zamku leżał w szklanej gablocie. Łempicką, przemienioną w popiół, ostatni jej towarzysz, rzeźbiarz Victor Contreras, rozsypał nad czeluścią śpiącego Popocatépetl, całą w wiecznych śniegach.

     Przed śmiercią czytała "Pod wulkanem" Malcolma Lowry’ego. Ona, której świat skończył się z początkiem ostatniej wojny, ale ją pozostawił po naszej stronie na kolejne 40 lat, smakowała bajkę o Konsulu, bajkę o życiu ulepionym z samych końców świata, aż do progu tej samej wojny, kiedy w tym samym meksykańskim miastku, które okaże się także jej ostatnim miejscem na Ziemi – kolejny koniec świata Konsula wreszcie okazuje się udany. Nie, sekrety tercetu gra-opowieść-rzeczywistość nie zostaną rozwikłane. W Lublinie, przed fotograficznym portretem Łempickiej, powoli umierającej nad ostatnią śmiercią Konsula, zdało mi się naraz, że słyszę, jak swą ciemną, barokowo elegancką intonacją powtarza słowa Konsula, to pytanie, w gruncie rzeczy będące synonimem samotności.

     "Jeżeli nie będziesz piła, tak jak ja piję, jak możesz się łudzić, że zrozumiesz piękno starej kobiety z Tarasco, która gra w domino o siódmej rano?".

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Tamara Łempicka Paweł Głowacki