Wiele innych miejsc

Ostatnia aktualizacja: 12.05.2023 21:20
A może naprawdę jest jeszcze inaczej? Może trwa sama w sobie jakaś trzecia tajemnica sztuki, trzecia zagadka, o istocie której ani Ty, ani ja nigdy się nie dowiemy?
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Alena Dani/Shutterstock

...weszliśmy do tego pokoju, ale nas w nim nie ma, czekała tam na nas Ala, ale może to nie była Ala, tylko koza i nie czekała, tylko pasła się na łące, chociaż to nie była łąka, tylko zawieszona w powietrzu rozmowa, a w ogóle to było co innego i działo się po naszej śmierci albo w naszej wyobraźni, albo w ogóle się nie działo...
                                                   

                                                        Zofia Chądzyńska o czytaniu „Gry w klasy” Julio Cortázara


     Stałem. Nie było śmiałości, by się ruszyć. Nie było śmiałości, by unieść nogę, zrobić pierwszy krok, później trzy kolejne. Nie było śmiałości wejść po bibliotecznych schodach, ustawionych przed pustką, przyniesionych z daleka, z odległego czasu. Nie. Aby wspiąć się na platformę, zamrzeć przy balustradzie, odszukać niewidzialną literę C na nieistniejącej półce i wyciągnąć rękę po widmową książkę – nie było śmiałości.

     Schody są zacne, sędziwe, z ozdobną galeryjką na szczycie. Takie lub podobne wiek temu intrygowały nieoswojonych gości w rozległych bibliotekach galicyjskiej inteligencji, gdzie wiecznie trwał zmierzch, trwały wysokie regały ze zmęczonego drewna. Tadeusz Kantor stworzył ten przedmiot i jak każda z jego rzeczy wielu był on nie tylko użyteczny. Był także, a może głównie po to, aby być. I jest, aby być, niepokojąc spojrzenia. Magdalena Ujma – kuratorka wystawy „Maria Stangret. Gra w miejsca” – i Kamil Kuitkowski przynieśli ów biblioteczny wehikuł z mieszkania Kantora i Stangret przy ulicy Spokojnej i ustawili w gigantycznej sali nowej Cricoteki. Jedna z białych linii, wyznaczających na podłodze ścieżkę między rzeczami i obrazami z daleka, z dalekiego czasu, zanim przebiegnie blisko pierwszego stopnia bibliotecznego wehikułu, załamuje się w prawo tuż przy „Grze w klasy”, obrazie malowanym przez Stangret w roku 1970. Trochę dalej – znów zakręt w prawo, obok ogromnego czarnego piona, ustawionego pod dziełem „Szachy”. A może to laufer? Szkoda, że nie szachowy koń. Przynależny tej figurze ruch po czarnych i białych kwadratach, ruch nigdy niebędący banalną wędrówką nudnymi prostymi liniami bez niespodzianek, ten jego zawsze nieprzewidywalny połamany skoczny bieg jak ulał pasowałby do labiryntowej ścieżki białych linii na podłodze, wiodącej w nowej Cricotece od obrazu Stangret do obrazu Stangret, od rzeczy z jej mieszkania do kolejnej rzeczy z jej mieszkania, od jej roli w seansie Kantora, migocącej na telewizyjnym ekranie, do jej migocącej w innym telewizorze roli w następnym seansie Kantora.

     Wędrówka szachowego konia, krok w górę lub w dół, a później trzy kroki w lewo bądź w prawo, albo trzy kroki w górę albo w dół, po czym skok w lewo tudzież w prawo. A później znów. Jeden, trzy, góra, dół, trzy, jeden, prawo, lewo. I jeszcze raz. Prędkie przejścia pomiędzy epokami życia, między wieloma poetykami malarskimi i przedmiotami, co ocalały. Na jednym końcu sali telewizory z kilku czasów dawno zamarłych, z fragmentami scenicznych iluzji Kantora na ekranach. Choćby seans „Gdzie są niegdysiejsze śniegi”, w którym Stangret była białym ucieleśnieniem lęku świata – Panem Dobrze Znanym w czapce generała, wciśniętej po brwi, w butach z cholewami i w militarnym płaszczu z zawsze postawionym na sztorc kołnierzem, wielkim jak skrzydła. Skręt w prawo – i na półce metr nad ziemią drewniana rzeźba Loriana della Rokki, rzeźba ukazująca Stangret w roli Pana Dobrze Znanego, maleńka niby gipsowa figura Jezuska na odpuście, czyli Pan już oswojony, już niegroźny. Obok figurki – dwa kominkowe złotawe zegary pod szklanymi kloszami, uśpione, nieme, łupiny po czasie. I jeszcze kula czystego szkła. Czy Stangret lubiła patrzeć w tę twardą sferyczną próżnię, siedząc z papierosem w palcach na obrotowym krześle z wiekowego drewna, teraz w Cricotece stojącym samotnie w sąsiedztwie wielkich kolaży, co portretują chłopięce sny o bitwie toczonej między armiami ołowianych żołnierzyków na wzgórzach stworzonych z pierzyny i poduszek? A może na piękne nic, zastygłe wewnątrz kuli, zerkała znad swej mniej więcej pół wieku temu pisanej w kuchni powieści „Pamiętnik Dziadka”, której rękopis wystawiony jest dziś w gablocie, dwa, trzy zawiłe skoki konia szachowego od telewizorów migających fikcjami Cricot 2, czystymi niczym szkło i jak kula doskonałymi? Kantor zachwycił się groteskowym snem, z którego zrobiony jest „Pamiętnik Dziadka”. Zachwycił się tak mocno, iż namówił Stangret, by w katalogu wystawy jej dzieł zamieściła fragmenty powieści, a nie analizy fachowców. Tak, zamiast potęgi obiektywnej wiedzy – potęga nieuchwytnie falującej intymnej iluzji. Wiedział, że nie zanadto przejmująca się rzetelną naukową prawdą swobodna opowieść, snuta z wyobraźni, prześwietla tajemnicę każdego kawałka rzeczywistości, więc i sztuki, bardziej bezlitośnie niż skądinąd cenne przecież, solenne wypracowania uniwersyteckich krytyków. I tak też się stało. Istnieje stareńka fotografia, na której widać Stangret czytającą w Zachęcie wyimki swej baśni, aby słuchacze mogli, gdy zamilknie, złowić najgłębsze sedno jej obrazów. Snuje fantastyczną opowieść, aby płótna zaczęły mówić naprawdę, albo przynajmniej dawać znaki.

     Nie było śmiałości, by unieść nogę. Nie. Lecz od rękopisu „Pamiętnika Dziadka” do bibliotecznych schodów jest w nowej Cricotece tylko jeden skok szachowego konia - więc ruszyłem przed siebie, nie ruszając się z miejsca. Pierwszy stopień, drugi i trzeci. Platforma na szczycie, głębszy oddech. Jeszcze krok, balustrada. Dalej - ręka wsunięta w powietrze za balustradą, wyciągnięta do widmowej półki pod egidą niewidzialnego C, a tam - siódmy przezroczysty grzbiet od prawej. „Gra w klasy” Julio Cortázara? W lewo od bibliotecznych schodów, na ścianie – „Gra w klasy” Stangret, dzieło powstałe niecałe dwa lata po pierwszym polskim wydaniu zawrotnej opowieści Argentyńczyka, na dodatek jest ono bez mała kalką okładki, którą wydawnictwo Sudamericana przeznaczyło dla prapremierowej edycji powieści, kalką, tylko w odwrotnych tonacjach. Okładka – na czarnym tle białymi kreskami naszkicowana plansza do dziewczęcej podwórkowej gry w podskakiwanie na jednej i dwóch nogach. U Stangret – czarny szkic na śnieżnej bieli. Stangret przez życie całe czytała jak szalona, czytała wszystko, więc można mieć pewność, że blisko początku pracy nad swoją „Grą w klasy” – zamknęła po ostatniej kropce arcydzieło Cortázara. W autobiografii „Malując progi” wyznała: „Słowa należą do autora powieści, ale obrazy tworzone na ich bazie już nie”. I kilka linijek dalej: „Dla mnie literatura jest myśleniem własnymi obrazami”. Obrazy byłyby zatem baśniami patrzącego, snutymi jego własnymi słowami i doklejanymi do obrazów, aby je mógł lepiej zrozumieć, może nawet zrozumieć w ogóle? W każdym razie bywało, że drzazgi literatury, drobne cytaty, Stangret wprowadzała na swoje płótna, choćby wiersze Sergiusza Jesienina, albo aforyzmy Simone Weil. A wszystkie te cudne gry pomiędzy wieloma fikcjami lub między iluzją sztuki a realnością, przypominają fragment listu Cortázara do pewnej czytelniczki, fragment o nie jednym, a w istocie wielu życiach głównego bohatera „Gry w klasy”. „Ostatecznie Horacio jest tak samo Twój, jak i mój, chcę powiedzieć, że Ty przeżywasz jednego Horacia, czytając tę książkę, tak jak ja przeżywam innego, wymyślając go. A możliwe, że oprócz tych dwóch Horaciów jest jeszcze trzeci: Horacio sam w sobie, a o tym, jak skończył, ani Ty, ani ja nigdy się nie dowiemy”. W nowej Cricotece, na wystawie „Gra w miejsca” – jak wiele jest jeszcze miejsc, prócz tych, które są?

     Mogłem więc, owszem, mogłem z widmowej półki zdjąć „Grę w klasy” Cortázara, mogłem i nie sądzę, by Stangret zmarkotniała, widząc i słysząc, jak otwieram i z wysokości jej i Kantora schodów bibliotecznych zaczynam na głos czytać arcydzieło. Ale zdjąłem, nie zdejmując, coś o wiele kruchszego. Cienki, niebieskozielony tomik „Silvalandia” – zbiór tycich bajek, snutych przez Cortázara na obrzeżach pastelowych obrazków Julio Silvy, zaludnionych cudacznymi stworami o szeroko otwartych oczach, wpatrzonych w pustkę przed nimi. Mniej więcej wtedy, gdy Stangret oswajała w Zachęcie swe obrazy groteskową fikcją „Pamiętnika Dziadka” – do katalogu wystawy pastelowych dzieł Silva wybrał właśnie opowiastki, nie sążniste dysertacje. Układając pierwszy z 14 kawałków do 14 obrazków, Cortázar podnosi znad kartki głowę, i układa w myślach zdania, które za moment zapisze. „Czterech błaznów władcy Silvalandii wpatruje się we mnie. Udają, że bawią się ptaszkiem Emiliem, jednak doskonale wiem, że kiedy tylko wrócę do tych linijek, wbiją oni we mnie swój bezlitosny wzrok i zakłócą mi chwile zasłużonego wypoczynku”. I tak zaczyna się opowiastka. Tak gra między spojrzeniem widm sztuki a słowami patrzącego toczy się do ostatniego obrazka.

     Niewykluczone, że jest też odwrotnie – Cortázar nie pisze dlatego, że stworki nań patrzą, lecz stworki się gapią, gdyż on zaczął wymyślać im cudne istnienie w słowach. A może naprawdę jest jeszcze inaczej? Może trwa sama w sobie jakaś trzecia tajemnica sztuki, trzecia zagadka, o istocie której ani Ty, ani ja nigdy się nie dowiemy?

Paweł Głowacki