Ach, co wtedy?

Ostatnia aktualizacja: 16.06.2023 19:51
Żeby teatr był teatrem, żeby widz poczuł się powiększony o fikcję - teatr musi spełnić warunek. Bajkę snuć musi daleko od telewizora, katującego mózgi polką galopką aktualności. Jeśli się nie mylę, u Sajura nie ma telewizora. A jeśli jest, to nie działa.
Teatr Bagatela. Zdjęcie ze spektaklu Zimne ognie w reżyserii Macieja Sajura
Teatr Bagatela. Zdjęcie ze spektaklu "Zimne ognie" w reżyserii Macieja SajuraFoto: Jeremi Astaszow / ASTASZOW STUDIO

I pies szczeka przez sen, węsząc trop zająca.

Petroniusz

 

      Być może masz na imię Marcin i właśnie zabierasz się do oglądania nowego seansu w Teatrze Bagatela – sztuki „Zimne ognie”, wyreżyserowanej przez Macieja Sajura i przez niego napisanej. Rozluźnij się. Uwagę skup na scenie. Przestań myśleć o sprawach świata rzeczywistego, o realności poza teatrem, o życiu nie bajkowym. Bądź spokojny. Nic nieoczekiwanego stać się nie może. Przecież jesteś sobą, siedzisz na widowni i nie udajesz nikogo, a ci, co udają, są daleko, za rampą. Trwa stary układ, bezpieczny podział: tu – prawda, tam – iluzja. Zaczyna się! Patrz, słuchaj!

     Oto budzi się w fotelu uroczy jegomość. To John, grany przez Krzysztofa Bochenka. Krząta się po zwyczajnym nowojorskim mieszkaniu z lat 50. ubiegłego stulecia. Naraz – pukanie. John otwiera, w progu stoi tajemniczy mężczyzna w szarym prochowcu i ciemnym kapeluszu. To grany przez Marcina Kobierskiego ponury William. Po chwili rozmowy okazuje się, że przybył kolosalny kłopot. John winny jest Williamowi dużo, dużo pieniędzy. John chce się dogadać, kluczy, prosi o wyrozumiałość, nawet o zmiłowanie, w końcu o czas… I wtedy ty, być może Marcin, wyraźnie słyszysz męski głos, dobiegający z ciemności za kulisami albo z tej nad widownią, głos przerywający akcję i zwracający Williamowi mniej więcej taką aktorską uwagę: „Marcin, nie mów do widowni, mów do partnera…”.

     A cóż to było? Co się, u licha, wydarzyło? Głos z realności wsunął się nagle w środek iluzji, dławiąc jej cudowne moce i gasząc ją? Po co? William, figura fikcyjna, jak na pstryknięcie stał się na moment aktorem Marcinem, czy też, na podobieństwo dwulicowego potwora z legendarnej noweli Roberta Louisa Stevensona „Doktor Jekyll i pan Hyde”, przez ów moment William był na scenie zarazem Williamem i Marcinem, zmyśleniem i prawdą, iluzją i realnością, ingrediencją sztuczności teatru i strzępkiem litej prawdy życia? A ty? Z niewzruszonym poczuciem własnej tożsamości, z tym twoim pewnym siebie i jednoznacznym „Ja” – poczułeś się naraz niepewnie, ewentualny Marcinie, niby na lodzie? Tak czy nie? W kolejnych minutach będzie z tym coraz gorzej. Inne inscenizacyjne uwagi dopłyną do jasnej scenicznej fikcji wprost z realnej ciemności, inspicjentka zamieni jedną butelkę wina na drugą, iluzja będzie gasnąć co krok, jak gdyby wychodzić poza siebie, aby się z boku markotnie przyglądać sobie samej… A co, jeśli inspicjentka to nie inspicjentka, tylko aktorka grająca inspicjentkę? A co jeśli aktor Marcin, przez reżysera skrytego w ciemnościach jakby nagle wywołany do odpowiedzi, to nie aktor Marcin, tylko realna część fikcji o imieniu William? A może jest też na odwrót – William to trochę inna realność realności aktora Marcina, trochę inna, gdyż trwająca we śnie śnionym na scenie przez nie wiadomo kogo? Patrząc na całe to rozchwianie, wsłuchując się w spływającą ze sceny puchnącą niepewność - kim właściwie jesteś, widzu, któremu jeszcze dziesięć minut temu być może się zdawało, żeś jest Marcinem, tylko Marcinem, zamkniętym i spójnym, Marcinem od stóp po czubek głowy?

     Z kwestią tożsamości jest w całych „Zimnych ogniach” właśnie tak. Od prologu do epilogu - nieustające kruszenie jednoznaczności wszystkich, ale i wszystkiego. Jak owa butelka wina, co na mgnienie staje się rekwizytem, aby znów być butelką wina – tak ściany nowojorskiego mieszkania z lat 50. ubiegłego stulecia są jednocześnie paździerzowymi płytami dekoracji, w kilku scenach stabilizowanej przez teatralnych pracowników technicznych, jeśli nie przez aktorów w rolach pracowników technicznych. Tak, dwie i pół godziny bawi się Sajur. Lekko, z kojącym brakiem pretensji do napuszonego filozofowania, finezyjnie bawi się istotą teatru, tym sędziwym i przecież nieusuwalnym balansowaniem na linii rampy, o której do dziś nie wiadomo na pewno, czy w ogóle, a jeśli już, to jak kategorycznie bądź jak bezsilnie oddziela prawdę od fikcji, realność od iluzji. Bawi się Sajur jadowitym scenicznym splotem jawy i snu, splotem, dla którego fabułka, ten mały pastisz filmów noir, a nawet szarego realizmu bajek teatralnych Eugene’a O’Neilla lub Tennessee Williamsa, nie ma zupełnie żadnego znaczenia. Za to znaczenie mają drobne, kruche traktaty o goryczy, lękach i dziwnym szczęściu bycia komediantem, w które to traktaciki fabuła przemienia się minuta po minucie. Gdyby Piotr Różański jako Hunter, a raczej gdyby ten hybrydowy stwór, ten Huntero-Piotr lub Piotro-Hunter wypowiedział naraz pamiętny monolog Starego Aktora z „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego – czy w tej etiudzie zabrzęczałoby coś fałszywego, dźwięk z obcej planety?

     Natalia Hodurek, albo inna komediantka, mogłaby za Herbertem Allenem Gilesem rzec: „Zhuangzi śnił, że jest motylem, a po przebudzeniu nie wiedział, czy jest człowiekiem, któremu śniło się, że jest motylem, czy motylem, któremu przyśniło się, że jest człowiekiem”. Przemysław Branny lub Krzysztof Bochenek, albo nawet w duecie mogliby dorzucić ten oto piękny niepokój Coleridge’a: „Gdyby człowiek mógł we śnie przejść przez Raj i dostał kwiat na dowód, że jego dusza rzeczywiście tam była, i gdyby przebudziwszy się, dostrzegł kwiat na swej dłoni – ach, co wtedy?”. A Ewa Mitoń, Izabela Kubrak i Marcin Kobierski? Niech kiedyś, ku uciesze Sajura, odczytają początek powieści Itala Calvina „Jeśli zimową nocą podróżny”, początek, co jest niczym skrzypnięcie furtki wiodącej do wnętrza iluzji, skąd raczej już nie ma powrotu do żadnej pewności.

     „Zabierasz się do czytania nowej powieści Itala Calvina „Jeśli zimową nocą podróżny”. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, żeby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle. Drzwi lepiej zamknąć: tam zawsze gra telewizor”.

     Gdy zaczynasz oglądać „Zimne ognie” – podobnie, jak z czytelnikiem powieści Calvina, sprawy mają się z tobą, widzu, który masz na imię Marcin tylko być może, gdyż sam Marcin, to wcale nie musi być wszystko, nie musi i raczej nie jest. Wyrwani z iluzji, bohaterowie fikcji Sajura przyglądają się własnej fikcji. Realny czytelnik Calvina już w pierwszym zdaniu jego fikcji staje się jej nieuchronną cząstką. Bohaterowie „Don Kichota” znajdują oto w bibliotece książkę zatytułowaną „Don Kichot”. U Williama Szekspira,  w scenie pułapki na myszy, książę Hamlet jest widzem „Hamleta”… Wystarczy. Dlaczego niepokoją nas te i podobne im, zawrotne inwersje? Pyta o to Jorge Luis Borges. Po czym układa odpowiedź ostateczną. Owe sploty nie dają nam spokoju, bo skoro bohaterowie jakiejś fikcji mogą być jej czytelnikami czy widzami, to my, jej czytelnicy czy widzowie, możemy równie dobrze być fikcją. Żeby teatr był teatrem, żeby widz poczuł się powiększony o fikcję - teatr musi spełnić warunek. Bajkę snuć musi daleko od telewizora, katującego mózgi polką galopką aktualności. Jeśli się nie mylę, u Sajura nie ma telewizora. A jeśli jest, to nie działa.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Guzik

Ostatnia aktualizacja: 02.06.2023 17:39
Czas się kończy. Niewiele zostało do dodania. Królowej Małgorzaty spokojne zdanie o bucikach już niepotrzebnych. Albo mała pożegnalna prośba Leara. Pięć jego bezradnych słów, mówionych z bliska, z bardzo bliska.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Nieustające popołudnie

Ostatnia aktualizacja: 09.06.2023 17:04
Pewnego dnia ktoś dał światu nadzieję: Federico Fellini kupił prawa do sfilmowania magii „Kroniki zapowiedzianej śmierci”! Nie wiem, czy tak było. Lecz gdyby rzeczywiście kupił – wiem na pewno, po co naprawdę by to zrobił.
rozwiń zwiń