Być zawsze

Ostatnia aktualizacja: 13.10.2023 21:00
Znów wyszło 120 minut. Ani jednej więcej, ani pół mniej. Dokładnie 120 minut dotkliwych głosów cieni. Jestem w Krakowie roku 2023, w Paryżu roku 1953, w Berlinie roku 1975. Jestem zawsze. Ołówek stuka. Coś dyktuje mi świat.
Gdy Beckett był chłopcem, pobierał u panny Idy Elsner lekcje gry na pianinie
Gdy Beckett był chłopcem, pobierał u panny Idy Elsner lekcje gry na pianinieFoto: Puttachat Kumkrong/Shutterstock

Przyrząd służący do precyzyjnego podawania tempa utworu muzycznego, używany podczas ćwiczeń oraz komponowania. Wahadło metronomu, przechodząc przez środkowe położenie, wydaje głośny stuk.

Słownik muzyczny. Hasło „Metronom”


„Nic się nie da zrobić”, powiada Estragon, usiłując obiema rękami zdjąć sobie but. Pierwszy raz w historii teatru widzowie usłyszeli tę bezradność 70 lat temu w paryskim Théâtre de Babylone przy Boulevard Raspail 38, na prapremierze „Czekając na Godota” w reżyserii Rogera Blina. Biedna istota w zmęczonym meloniku siedziała na niskim kamieniu, szarpała but, postękiwała, dyszała, wyczerpana dawała za wygraną i odpoczywała chwilę, by zacząć na nowo. Znów fiasko. „Nic się nie da zrobić”. Od tamtego wieczoru w Théâtre de Babylone - nie zmieniło się nic. Wciąż ta sama bezradność, w tym samym rytmie, na niezmiennym kamieniu, w cieniu wiecznego melonika od dawna bez sił.

Samuel Beckett nie przyszedł na prapremierę – w przyszłości takie jego nieobecności miały stać się rytuałem. Lecz bywał na próbach paryskiej prapremiery „Godota…”. Chyba niewiele pomagał. Pamięć Rogera Blina zachowała moment, w którym pytał Becketta o wygląd postaci, prosił o w miarę dokładne uwagi tyczące kostiumów, charakteryzacji, rekwizytów. „Wszystko, co wiem, znajduje się w tekście”, odpowiedział autor. I dalej: „Gdybym wiedział więcej, umieściłbym to w zdaniach. To dotyczy wszystkiego". Pamięć Blina nie zostawia złudzeń: „Beckett słyszał głosy swoich bohaterów, ale nie potrafił mi ich opisać. Powiedział tylko: Jedyne, czego jestem pewien, to to, że noszą na głowach meloniki”. Nie, niewiele mógł pomóc, niczego nie wyjaśniał, nie miał dobrych rad. Tylko słuchał.

Wiele lat później Steve McQueen zapragnął sfilmować „Godota…”. Obsada nie mogła być potężniejsza, bardziej wyrazista, sensualna, rzeczywista: McQueen, Laurence Olivier, Peter O’Toole, Marlon Brando. Starczy? Wyobrażacie sobie te globalne aktorskie monumenty w rolach Estragona, Vladimira, Lucky’ego i Pozzo? Beckett odmówił. „Nie. Nic z tego nie będzie”. A powód odmowy? „Moje postacie to cienie”. Na próbach przed światową prapremierą „Godota…” więc – jedynie słuchał. Gdyż nic nie dało się zrobić. Nic istotniejszego. Badał rytm istoty rzeczy, która była jego słowami. Słuchał, wsłuchiwał się w głosy czterech cieni. Nie jest wykluczone, że z miejsca na widowni, w którym siedział w całkowitym milczeniu, do aktorów mówiących na scenie jego zdania dopływało suche, przytłumione, dyskretne, bezlitośnie rytmiczne stukotanie.

Ponoć istnieje taśma z nagranym głosem starego Becketta czytającego sobie w zupełnej samotności kawałek swego utworu. W tle słychać wystukiwany przezeń ołówkiem o krawędź blatu rytm. Zobaczcie to: jego twarz, gruda wiekowego minerału, pochylona nad otwartą książką; jego rzeczowy, dyskretny ton, który frazy zmieniał w linie skonstruowanego na milimetrowym papierze schematu ludzkiego losu; batuta ołówka w jego palcach, które przykurcz Dupuytrena zmienił w pałąkowate odnóża pająka. I usłyszcie to: stukotanie w rytmie prostym i czystym niczym rytm somnambulicznej May, która w sztuce Becketta „Kroki” przemierza pustkę tam i z powrotem, obejmując się ramionami. Suche, głuche stukoty ołówka. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, cisza… Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, cisza… I znów… I znów… Zdanie, po zdaniu… Co sobie wtedy czytał Beckett?

Może okruch prozy „Z zarzuconego dzieła”? „Minione, minione, przechowuję w sercu wszystko, co minione, nie, jeżeli chodzi o to minione, po prostu kocham to słowo, słowa były moją jedyną miłością, niektóre…”. Albo fragment z „Molloya”, to znaczy kilka taktów wyłuskanych z niekończącego się głosu, co nazywa siebie Molloyem? „Nasłuchuję i słyszę, jak coś dyktuje mi świat zastygły na zawsze w bezwładzie, w słabym, spokojnym świetle, wystarczającym na tyle, aby w ogóle widzieć, i też na zawsze zastygłym”. Mogła to być wolno kuląca się intonacja epilogu „Towarzystwa”? Jak najbardziej: „Aż usłyszysz wreszcie, jak słowa dobiegają końca. Z każdym pustym słowem bliżej ostatniego. A wraz z nim ta bajka. Bajka o kimś z tobą w ciemności. Bajka o tobie snującym bajkę o kimś z tobą w ciemności. A zwłaszcza ten próżny w końcu trud, i cisza. I jesteś taki jak zawsze. Sam”. Mógł także dodawać głos własny do głosu, który w powieści „Malone umiera” sumuje całą przeszłość Malone’a: „Żyć i zmyślać. Już próbowałem. Chyba musiałem już próbować. Zmyślać. To niewłaściwe słowo. Żyć też nie. Nie szkodzi. Już próbowałem”. Może wybrał dowolny fragment prozy „Nienazywalne”, gdzie nie ma już nawet cienia ludzkich cieni, a jedynie nurt słów samotnych, samodzielnych, czekających na ciszę? W końcu mógł również wrócić do „Czekając na Godota” i wprost z rękopisu - który, w przeciwieństwie do innych rękopisów, zachował dla siebie – przeczytać sobie na głos: „Nic się nie da zrobić”, ową frazę bezradności, którą na kolejnych stronicach powtórzył kilka razy. Tak, mógł. Lecz cokolwiek sobie czytał – sedno pozostawało nietknięte. Cokolwiek brzmiało nad biurkiem, cokolwiek rysował w powietrzu jego głos – ołówek wystukiwał na krawędzi blatu biurka rytm, bez którego język jest pudrowanym trupem, zbiorem słownikowych haseł, w istocie niemotą. „Nic się nie da zrobić”. Raz… dwa… trzy… „Nicsię… nieda… zrobić”. Trzy akcenty, po jednym na początku każdego z kawałków. Trzy trocheje. Stuk… stuk… stuk…

Tamtego dnia, gdy nagrywał siebie czytającego siebie, było, jak zawsze. Wszystko w słowach, nic poza nimi. Łaknący pocieszającej jasności widzowie bądź czytelnicy „Godota…” – przez lat 70 otrzymywali pocieszającą jasność, wiele pocieszających jasności. Mówiono im: Godot to Bóg, albo miłość, albo nadzieja, albo śmierć, albo milczenie, albo życie, albo sens życia, albo autentyczna jaźń, albo piękno, albo poznanie, albo nawet sam generał de Gaulle. Słowem, tajemnica rozwikłana – możecie już spać spokojnie!... A Beckett wyznawał: Nie wiem, kim jest Godot – gdybym wiedział, to bym powiedział, a nie tworzył „Czekając na Godota”. I dopowiadał, że Godot jest słowem dwusylabowym, które na scenie należy wypowiadać akcentując koniecznie pierwszą sylabę, nigdy drugą. I nie inaczej ze wszystkim innym, co napisane, co napisał Beckett.

Opasłe partytury, które przygotował, aby w roku 1975 wyreżyserować „Godota…” w berlińskim Teatrze Schillera - to są księgi maniakalnego geometry, mrówczego foniatry i kompozytora o nietoperzowym słuchu. Wszystko, od najcichszej samogłoski, po najmniejszy gest, od prawie niewidzialnej szarości, po blask wschodzącego księżyca, od najgłośniejszego dźwięku, po sekundę najgłębszej ciszy – wszystko skomponowane krystalicznie, wszystko kłania się słowom i wszystko pląsa wedle nakazów ołówka wystukującego rytm nieubłaganie, by zapisane na kartkach ciało mogło ożyć i istnieć przez… No właśnie. „Godot…” w Berlinie to było dokładnie 120 minut, nie licząc przerwy. Przy czym akt I – trwał dokładnie 70 minut, czyli o 10 więcej niż godzina, zaś akt II minut dokładnie 50, czyli 10 mniej niż godzina. Nic się nie da zrobić – tak być musi, zwłaszcza gdy mowa o układzie słów, zdań, akapitów. Mniej więcej podobnie bywa w fortepianowych sonatach. Gdy Beckett był chłopcem, pobierał u panny Idy Elsner lekcje gry na pianinie, poddawał się, jak powie później, „szalonej miłości formalnego piękna”. Cierpliwie i pokornie naciskał klawisze, naciskał je w takim tempie, jakiego żądał od niego stukający na pianinie metronom. A później, bodaj już do samego końca, grywał sobie biednymi palcami frazy Haydna, Beethovena, Mozarta, Schuberta i wielu innych. Grywał je nuta po nucie, dobrze pamiętając daleki, miarowy, bezlitosny, suchy stukot. Raz, dwa, trzy, cztery… Raz, dwa, trzy, cztery…

Z okazji 70. rocznicy prapremiery, która ponoć, co mówią znawcy, odmieniła teatr świata całego - czytam „Czekając na Godota”. Po cichu. Słucham starych głosów. Znawcy prawią o odmianie, jednak nie mówią, albo mówią mętnie, właściwie na co, na jaki nowy teatr odmieniony został dawny teatr, ani też czy w ogóle się zmienił. Mniejsza z tym. Czytam „Godota…” kolejny raz. Czytam, kończę lekturę i widzę, że nic się nie zmieniło. Patrzę na zegarek, by sprawdzić, ile czasu zajął mi spacer po słowach przez nikogo nie tkniętych, spacer od „Nic się nie da zrobić”, do ostatniej frazy didaskaliów „Nie ruszają się”. Znów wyszło 120 minut. Ani jednej więcej, ani pół mniej. Dokładnie 120 minut dotkliwych głosów cieni. Jestem w Krakowie roku 2023, w Paryżu roku 1953, w Berlinie roku 1975. Jestem zawsze. Ołówek stuka. Coś dyktuje mi świat.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki