Władze Twittera w piątek wieczorem poinformowały, że konto osobiste Donalda Trumpa zostało definitywnie zablokowane. Twitter w oświadczeniu napisał, że decyzja o zamknięciu konta została podjęta z powodu tego, w jaki sposób były odbierane ostatnie wpisy prezydenta USA. Uznano, iż wypowiedzi wciąż podważające wyniki głosowania prezydenckiego stanowiły niestosowny komentarz do wydarzeń, jakie w środę rozegrały się na Kapitolu.
"Po szczegółowym rozpatrzeniu ostatnich wpisów z konta Donalda Trumpa i związanego z nimi kontekstu - zwłaszcza sposobu, w jaki były odbierane i interpretowane wśród użytkowników Twittera i poza nim - zdecydowaliśmy o trwałym zawieszeniu konta w związku z ryzykiem dalszego podżegania osób do stosowania przemocy" - przekazał w oświadczeniu serwis.
Blokada Donalda Trumpa w sieci. Publicysta: wolność słowa nie może być "widzimisię" monopolistów
Podobny los spotkał profile Trumpa na innych platformach społecznościowych. Szef Facebooka Mark Zuckerberg poinformował, że Trump przynajmniej przez najbliższe dwa tygodnie, do końca swojej kadencji jako prezydenta USA, nie będzie mógł publikować treści na Facebooku i Instagramie.
Facebookowy fanpage Donalda Trumpa polubiło prawie 33 mln użytkowników, a jego konto twitterowe miało 88 mln obserwujących. Prezydent USA był jedną z najpopularniejszych osób w social mediach.
Element zwycięstwa
W czasie kampanii prezydenckiej w 2016 r. Donald Trump był wściekle atakowany przez tradycyjne media głównego nurtu. Jego kandydatura była nie na rękę zarówno Demokratom, jak i niektórym środowiskom Republikanów. Większość gazet i stacji telewizyjnych odnosiła się do jego słów bardzo krytycznie albo marginalizowała jego przekaz, przy okazji opowiadając się nieoficjalnie po stronie Hillary Clinton.
Do wygranej Donalda Trumpa w 2016 r. w głównej mierze przyczyniły się więc social media. Kontrowersyjny miliarder idealnie wpasował się w świat krótkich i ostrych komunikatów, które momentalnie tworzyły wielomilionowe zasięgi. Mówił spójnie, a jego przekaz trafiał do rozgoryczonego społeczeństwa, które miało dość polityki Demokratów i szukało alternatywy dla tradycyjnych mediów. Stał się on twarzą buntu, którego jednym z głównych elementów było odejście od informacyjnego mainstreamu.
Przez cztery lata swojej prezydentury Donald Trump konsekwentnie wojował z redakcjami o lewicowym rysie światopoglądowym. Oskarżał dziennikarzy o wysyłanie w świat fake newsów i na każdym kroku podkreślał ich brak niezależności oraz samodzielności. Swoje opinie wygłaszał przede wszystkim za pośrednictwem Twittera, który był dla niego głównym narzędziem komunikacji. Przedstawiał tam zarówno oficjalne komunikaty administracyjne, jak i ostre wpisy na temat wydarzeń społeczno-politycznych.
- Istniała relacja, w której do pewnego stopnia obydwa podmioty sobie bardzo pomagały. Twitter przejął część biznesu wokół nazwiska Trumpa, robiąc przy tym ogromne zasięgi, a prezydent USA miał dzięki temu łatwe narzędzie komunikacyjne. Mógł napisać w każdym momencie to, na co miał ochotę i to trafiało automatycznie do jego zwolenników - zauważył w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl Maciej Kożuszek, publicysta "Gazety Polskiej".
Zmiana wektorów
Teraz jednak ci sami giganci, którzy przez lata przyczyniali się do poszerzenia jego przekazu - co zaowocowało wyborczym zwycięstwem w 2016 r. - zaczęli, podobnie jak tradycyjne media, atakować Trumpa, ograniczając mu dostęp do swobodnej wypowiedzi. Jego opinie od lat są utrzymywane w podobnym, niekiedy bardzo ostrym i kontrowersyjnym tonie, ale wcześniej dla właścicieli platform społecznościowych nie stanowiło to żadnego problemu.
Zastanawiające jest więc to, że podejście do amerykańskiego prezydenta zmieniło się szczególnie w momencie, gdy wszystko zaczęło wskazywać na to, iż przegrał on wyścig o Biały Dom. - Sprytni panowie z Doliny Krzemowej chcą się teraz podlizać Demokratom. Tak należy interpretować ich ruchy - uważa Maciej Kożuszek.
Trump bez dostępu do mediów społecznościowych. Gajewski: potrzebna regulacja prawna dot. takich serwisów
Publicysta podkreślił, że ten sposób działania "jest już tradycją Twittera". - Jak rozmawiają z prawicowymi Republikanami, to mówią jedno, a jak przychodzi do dyskusji z lewicowymi Demokratami, to mówią coś zupełnie innego. Wszystko po to, by mieć jak najszersze pole manewru, które przekształca się w kapitalizację zysków - stwierdził Maciej Kożuszek.
W rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl do sprawy odniósł się również Marcin Makowski z "Do Rzeczy". Publicysta stwierdził, że "zbanowanie Donalda Trumpa jest przejawem hipokryzji". - Pisał on przez lata treści bardzo kontrowersyjne, ale dopóki nie zaczął tracić władzy, nie bardzo się tym przejmowano. Nagle administratorzy mediów społecznościowych zaczęli robić z siebie jeźdźca na białym koniu, który troszczy się o jakość debaty publicznej. A to przecież u nich pod nosem powstawały farmy trolli, świetnie się miały agendy autorytarnych państw i treści skrajnie ekstremistyczne - przypomniał Marcin Makowski.
- Przez długi czas Twitterowi i Facebookowi było wszystko jedno, co pisze Donald Trump, bo miliony dolarów zasilały ich budżety z powodu zasięgów i reklamy, a teraz te platformy przebierają się w szaty obrońców demokracji - dodał publicysta "Do Rzeczy".
Gdzie wolność słowa?
Platformy społecznościowe szczycą się tym, że ich użytkownik staje się równorzędnym podmiotem dla osób publicznych, które również posiadają tam swoje profile. W starciu z administratorem danego portalu, który może moderować treści według swojego "widzimisię" internauta jest jednak na z góry przegranej pozycji, nawet gdy jest nim sam prezydent Stanów Zjednoczonych.
Większość internetowych gigantów ma swoje siedziby w USA i to głównie tamtejsze prawo ma kluczowy wpływ na ich sposób działania. Amerykańskie regulacje tworzą jednak status quo zgodne z interesem właścicieli społecznościowych platform. Zapewnia im to tzw. Sekcja 230 Ustawy o Przyzwoitości w Komunikacji.
"Niedopuszczalny akt cenzury". Nawalny potępił zablokowanie Trumpa na Twitterze
- To archaiczne prawo z 1996 r. - czyli sprzed ery mediów społecznościowych - daje immunitet i uwalnia od odpowiedzialności prawnej właścicieli największych portali. Nie można ich pozwać nawet za typową cenzurę. Dzieje się tak, bo rzekomo nie są oni wydawcami w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, tylko "wynajmowaczami" przestrzeni publicznej - podkreślił w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl amerykanista Artur Wróblewski.
Jak zauważył, "dla niektórych osób social media są głównym źródłem zdobywania informacji o świecie i za ich pomocą kształtowane są opinie milionów odbiorców". - Mimo to dozwolona jest tam cenzura, a do tego nie ma tam żadnej odpowiedzialności prawnej. To tworzy niebezpieczną tyranię, w której najważniejsze są poglądy właścicieli internetowych gigantów, a te oczywiście przypadkowo są prawie zawsze liberalno-lewicowe - dodał politolog z Uczelni Łazarskiego.
Według Artura Wróblewskiego jest to - co do zasady - również niezgodne z konstytucją USA. Pierwsza poprawka, która jest dla Amerykanów świętością, zapewnia bowiem wolność wypowiedzi i chroni domenę publicznej dyskusji. - A media społecznościowe są przecież odpowiednikiem greckiej Agory, skweru publicznego, w którym każdy może wyrażać swoje poglądy - podkreślił ekspert.
Patowe położenie
Strona konserwatywna w Stanach jest teraz w bardzo trudnej sytuacji. Ma niewielkie zaplecze w postaci tradycyjnych mediów, a do tego, jak pokazuje precedens Donalda Trumpa, republikańscy politycy będą prawdopodobnie tracili możliwość swobodnej wypowiedzi i dotarcia do odbiorców w mediach społecznościowych. Pojawiają się więc teraz dwie drogi działania. Jedna opiera się na tworzeniu własnych platform społecznościowych, a druga polega na prawnym usankcjonowaniu już działających portali. W obu przypadkach wykonanie jakiegokolwiek ruchu jest jednak praktycznie niemożliwe.
Pokazuje to sytuacja, w której znalazł się Parler - portal, który miał zostać konserwatywną alternatywą dla Twittera. Amazon ogłosił bowiem zawieszenie ich hostingowania, a Google i Apple usunęły ze swoich sklepów możliwość ściągnięcia mobilnej aplikacji stworzonego niedawno serwisu. Nawet gdy firma postawi nowe i trwałe serwery, to i tak nie będzie mogła dotrzeć do szerokiego grona odbiorców ze względu na brak dedykowanej aplikacji na smartfony i tablety. To wszystko pokazuje więc, że praktycznie niemożliwe jest przedarcie się przez monopol głównych korporacji, które zdominowały internetowy rynek.
"CNN pracuje nad usunięciem nas z rynku". Dziennikarz Fox News ostrzega przed cenzurą w USA
Mimo to - według Marcina Makowskiego - "trzeba próbować działać w przestrzeni, która jest możliwa i próbować tworzyć alternatywy dla Twittera, Facebooka i Instagrama". Publicysta podkreślił jednocześnie, że nie mogą być to portale społecznościowe tylko dla wąskich określonych grup społecznych o tych samych poglądach. - To stworzyłoby bańki informacyjne, które też nie będą zdrowe - ocenił dziennikarz "Do Rzeczy". - Nie można się w ten sposób zamykać na inne poglądy - dodał.
Jak zauważył rozmówca portalu PolskieRadio24.pl, skoro nie można przełamać dominacji technologicznych gigantów, to warto byłoby też spróbować budować nowoczesne media tradycyjne, na które - według niego - też jest jeszcze miejsce w rynkowej rzeczywistości USA. - Trudno jednak oceniać, co zrobić w sytuacji, gdy przespało się na świecie przełom mediów społecznościowych. Łatwo powiedzieć: "lewica zagarnęła internet". Dlaczego środowiska konserwatywne nie tworzyły przeciwwagi już lata temu i dalej nic w tym kierunku nie robią? - pytał Marcin Makowski.
Inne możliwości
W przestrzeni publicznej pojawiają się w ostatnim czasie wypowiedzi przeróżnych polityków - od Stanów Zjednoczonych po Unię Europejską - którzy domagają się uregulowania działalności mediów społecznościowych. Sytuacja, w której są one niezależnym podmiotem z tak dużą siłą oddziaływania, może być bowiem niebezpieczna dla wszystkich stron politycznej sceny, bez względu na to, w jakim kraju się znajdujemy.
Przed miesiącem Komisja Europejska przedstawiła nawet projekt przepisów, które mają ograniczyć możliwości gigantów technologicznych działających w Unii i wymusić stosowanie się do europejskich przepisów. W Stanach Zjednoczonych zaś od lat pojawiają się postulaty zreformowania tzw. Sekcji 230 Ustawy o Przyzwoitości w Komunikacji. Jak na razie jednak nic konkretnego z tego nie wynikło i prawdopodobnie nie wyniknie.
Komisarz UE oburzony zablokowaniem przez media społecznościowe kont Trumpa
Przez następne cztery lata władzę w USA będą sprawować ludzie skupieni wokół Joe Bidena, więc nie na rękę będzie im jakiekolwiek zmienianie mediów społecznościowych, które promują ich wspólny liberalno-lewicowy nurt światopoglądowy i pośrednio wspierają politycznie nowego prezydenta, odcinając jego przeciwników od możliwości komunikacji. Analogiczna sytuacja jest w Unii Europejskiej zdominowanej przez elity o zdecydowanie antykonserwatywnych przekonaniach.
Dlatego - jak podkreśla Maciej Kożuszek - nie należy się w najbliższych latach spodziewać prawnego uregulowania działania social mediów, bo jest to dla dominujących środowisk politycznych nieopłacalne. - Jeżeli lewica będzie jednak namawiała do usankcjonowania tej przestrzeni, to nie można mieć co do tego wielkich złudzeń. Zwiększy to jeszcze cenzurę, a nie ochroni w jakiś sposób wolność słowa - ocenił publicysta "Gazety Polskiej".
Sądy ostatnią deską ratunku
Według Macieja Kożuszka, jest jednak jeszcze jedna droga walki z cenzurą w social mediach. - Istnieje ścieżka sądowa, o której mało kto mówi, a może mieć ona szczególne znaczenie, bo w Sądzie Najwyższym USA przewagę mają konserwatywni sędziowie - podkreślił publicysta "Gazety Polskiej".
- Zapadały już wyroki, które dotyczyły mediów społecznościowych. Historie te polegały na tym, że Donald Trump banował jakiegoś użytkownika Twittera, uniemożliwiając mu dostęp do jego konta i wiadomości. Sąd traktował to jako uniemożliwienie dostępu do informacji publicznej. Tu więc jest jeszcze pole do działania - uważa rozmówca portalu PolskieRadio24.pl.
Jakub Popławski