Brodski
POWRÓT

Wielka elegia dla Johna Donne’a

Ostatnia aktualizacja: 25.01.2016 10:00

Usnął John Donne, usnęło wszystko wokół,

ściany, podłoga, obrazy, wazony,

usnął stół, pościel, rygiel, hak, śpią w mroku

szafa i kredens, świeca i zasłony,

usnęło wszystko. Gąsior i szklenica,

chleb, nóż do chleba, fajans, szkło, zwierciadła,

bielizna, zegar, kryształy, miednica,

drzwi, stopnie schodów. Noc wszędzie zapadła.

Wszędzie noc: w kątach, w bieliźnie, w fotelach,

w papierach, w stole, w gotowej przemowie,

w jej słowach, w szczypcach, w bierwionach, w popiele

kominka, który wystygł, w kątach powiek.

W trzewikach, w cieniach, w łóżku, za zwierciadłem,

w oparciu krzesła, w pończochach, pod miską,

na krucyfiksie, w sukniach, w prześcieradle,

w pantoflach, w miotle, w drzwiach. Usnęło wszystko.

Wszystko usnęło. Okno. Okiennica.

Śpi śnieg za oknem. Wielkie, białe plamy

sąsiednich dachów. Śpi cała dzielnica,

na śmierć rozcięta przez okienne ramy.

Usnęły wnęki, ściany i cokoły.

Brukowce, flizy, sztachety, kwietniki.

Nie błyśnie światło, nie zaskrzypi koło...

Gzymsy, parkany, łańcuchy, pomniki.

Usnęły klamki, kołatki, zawiasy,

zasuwy, zamki, klucze do nich, kłódki.

Nie słychać szeptu, szmeru ni hałasu.

Tytko śnieg skrzypi. Noc długa, dzień krótki.

Usnęły gmachy, więzienia. Śpią kramy

na rybnym targu, wagi, świńskie tusze,

domy, podwórka. Śpią w budach brytany.

W piwnicach koty śpią, sterczą im uszy.

Śpią myszy, ludzie. Londyn twardo chrapie.

Żaglowiec w porcie zasnął. Wody śpiące

leniwie tylko pod kadłubem chrapią,

z niebem się łącząc gdzieś na horyzoncie.

Usnął John Donne. I morze z nim usnęło.

I brzeg kredowy ponad morzem usnął.

Noc całą wyspę jednym snem objęła.

I każdy park zamknięty na trzy spusty.

Śpią sosny, klony, graby, świerki, jodły.

Śpią ścieżki, zbocza gór, strumienie. Zasnął

lis i wilk. Niedźwiedź zaszył się w barłogu.

Śnieg zawiał wejścia do nor grubą zaspą.

I ptaki śpią. Świergotu ich nie słychać.

Nie słychać krzyku wron, nie słychać w mroku

chichotu sowy. Ponad Anglią cicho.

Lśni gwiazda. Cicho drepczą mysie kroki.

Usnęło wszystko. Mogiły się wznoszą

Nad umarłymi, co śpią w trumnach. W łóżkach

żywi usnęli w morzach swoich koszul.

Samotnie. Twardo. W objęciach. W poduszkach.

Usnęło wszystko. Lasy, rzeki, gleby.

Świat martwy, żywy. I nikt się nie budzi.

Tylko śnieg biały sypie z nocnych niebios.

Lecz śpią i tam, ponad głowami ludzi.

Śpią już anioły. Świat nie mąci zgiełkiem

snu świętych, co usnęli w świętej zgrozie.

Śpi raj cudowny, śpią otchłanie piekieł.

Nikt z domu wszak nie wyjdzie o tej porze.

Usnął Pan. Ziemia bez opieki drzemie.

Uszy nie słyszą i nie widzą oczy.

Szatan też śpi. I na angielskiej ziemi

nienawiść wraz z nim usnęła tej nocy.

Śpią jeźdźcy. Śpi archanioł z trąbą. Stado

koni kołysze się przez sen miarowo.

A cherubiny pyzatą gromadą

śpią pod kopułą katedry Pawłowej.

Usnął John Donne. Usnęły wiersze Donne'a.

Przenośnie, rymy. Udane przy słabych

śpią. Smutki, grzechy, przywary ułomne

jednako ciche spoczęły w sylabach.

I szeptem wiersze nawzajem się łają

niby brat z bratem: posuń no się nieco.

Lecz tak daleki każdy od wrót raju,

że jednym biednym blaskiem wszystkie świecą.

Śpią wszystkie wersy, śpi jambów splot gęsty.

Trocheje śpią, jak straże, z lewa, z prawa.

I śpi w nich wizja czarnych wód letejskich,

a za nią jeszcze inna wizja - sława.

Nieszczęścia wszystkie śpią. I śpią cierpienia.

Występki śpią. Śpi dobre obok złego.

Śpią gwałty, zbrodnie. W bezkresnych przestrzeniach

nie dojrzysz czarnych plam pod bielą śniegu.

Usnęło wszystko. Tłum ksiąg śpi od dawna.

Śpią rzeki słów pod lodem niepamięci.

Śpią wszystkie zdania i cała w nich prawda.

Śpią ich łańcuchy. Czasem któryś dźwięczy

cicho. Sen zmógł szatana, świętych, Boga.

Śpią ich źli słudzy. Przyjaciele. Dzieci.

Tylko śnieg skrzypi w ciemności na drogach.

I ten dźwięk tylko czuwa w całym świecie.

Ale cyt! słyszysz? tam, w nocnej ciemności,

płacze ktoś cicho, szepcze w lęku, szlocha.

Rzucony w zamieć, o ratunek prosi

i płacze w głos. Ktoś jest w tych mroźnych mrokach.

Ten głos tak cienki. Igłą w górze zastygł.

A nici nie ma ... I płynie sam jeden

ten głos przez mrozy, mgły, ciemność i zaspy,

zszywając noc i świt wysoko w niebie.

"Któż tam łka? Czy to ty, aniele drogi,

wzywasz mnie w dali, jak wzywa promienie

trawa pod śniegiem? Czy ty szukasz drogi?

Czy to ty wołasz w ciemności?" - Milczenie.

"To wy, cheruby? Wasze głosy srebrne

w pamięci mam, gdy tego szlochu słucham.

To wy rzuciłyście moją katedrę,

by tutaj śpiewać? To wy?" - Cisza głucha.

"Może ty, Pawle? Prawda, ton surowy

głosowi twemu większą szorstkość nadał.

To ty zwiesiłeś w mroku siwą głowę

i płaczesz?" - Znowu nikt nie odpowiada.

"Czy moich oczu zamknąć nie zechciała

ta ręka, która wszędzie tu majaczy?

Czy nie Ty, Panie? Myśl moja zbyt śmiała,

lecz tak wysoki jest ten głos, co płacze." –

Milczenie, cisza. – "Czy ten szloch wśród nocy

nie był, Gabrielu, twojej trąby tonem?

Lecz cóż, ja jeden otworzyłem oczy,

a jeźdźcy już siodłają swoje konie?

Wszystko śpi twardo. W twardej garści mroku.

Ogary z niebios pędzą w tłumnej sforze.

Gabrielu, czy to ty, z trąbą u boku,

szlochasz samotny w ciemnościach na dworze?"

 

"Nie, Johnie Donne, to ja, to twoja dusza.

To ja boleję na wyżynie nieba,

że całe brzemię mych myśli i wzruszeń

na Twoje barki złożyć było trzeba.

Mogłeś z ciężarem tym wzbić się ku słońcu,

nad namiętności, nad grzechy i strachy.

Jak ptak, widziałeś ludzkich głów tysiące,

kiedy wzleciałeś nad połacią dachu.

Widziałeś morze, dzikie kontynenty.

Widziałeś piekło - w sobie i na jawie.

Widziałeś także raj jasny i święty

w przygnębiającej ludzkich żądz oprawie.

Widziałeś życie: jak wyspa oblane

jest oceanem, nad którym też byłeś;

z wszystkich stron tylko mrok w nim, mrok i lament.

Dopiero Boga widząc, zawróciłeś.

Lecz nie da ci się wzbić wyżej to brzemię:

tam, skąd świat zda się tylko setką wieżyc

i rzek wstążkami; skąd patrząc na ziemię,

i w Ostateczny Sąd można nie wierzyć.

Nic tam nie straszne. I klimat łagodny.

Świat stamtąd widać niczym sen w malignie.

Bóg zamajaczy niekiedy jak ognik,

co mglistą nocą gdzieś za szybą mignie.

Są tam i pola. Nie orze ich lemiesz.

Sto Jat nie orał. I sto wieków nawet.

Wokoło tylko ściany lasów ciemne

i deszcze tańczą w nie koszonej trawie.

Ten drwal, którego zabiedzony wałach

pociągnie tędy, błądząc przez gęstwinę –

wlazłszy na sosnę, ujrzy gdzieś w oddalach

ogień płonący w zamglonej dolinie.

Tu kraj niejasny. Wszystko tak daleko.

Oko się ślizga po odległych dachach.

Tyle tu światła. Żaden pies nie szczeka.

Żaden się dzwon w powietrzu nie zawaha.

I drwal zrozumie tę dal. I w głąb kniei

zawróci konia gwałtownym szarpnięciem.

Wszystko się naraz w sen biblijny zleje:

on sam, koń chudy, noc, sanie i lejce.

 

A ja wciąż płaczę, nic mi nie zostało.

Trzeba mi wrócić w kamienie i w glinę.

Nie mogę wejść tam przyodziana w ciało.

Tylko umarła wzlecę w tę krainę.

Tak, tak, samotna. Poza świat, na mękę

bezpłodnych pragnień, zostawiając ziemi

to ciało w glebie wilgotnej i miękkiej:

niech zszywa, zszywa nasze rozłączenie.

Ale cyt! podczas gdy tu płaczem mącę

twój sen, za oknem spada w wielkich płatkach

śnieg, rozłączenie nasze zszywający:

tam i z powrotem igła, igła lata.

To nie ja szlocham - to ty płaczesz, Johnie.

Leżysz samotny i śpią we drzwiach zamki,

gdy śnieg wiruje nad uśpionym domem,

gdy śnieg bezgłośnie leci w ciemność stamtąd."

 

Podobny ptakom, Donne śpi w swoim gnieździe,

czystą swą drogę i miłość do życia

na wieki wieków zawierzywszy gwieździe,

która wygląda z chmurnego ukrycia.

Podobny ptakom. I duszę ma czystą,

a jego droga, choć zapewne grzeszna,

jest przyrodzona jak wołanie piskląt,

których gromada w szpaczym gnieździe mieszka.

Podobny ptakom, rano się przebudzi.

Teraz spoczywa pod przykryciem białym,

póki się igła snu i śniegu trudzi,

zszywając duszę z jego śpiącym ciałem.

Usnęło wszystko. Lecz jeszcze nań czeka

wiersz nie skończony, drwiąc szczerbatym śmiechem,

że tylko świecką miłość zna poeta,

miłość duchowa zaś wciela się w klechę.

Mniejsza, na czyje koło na tym świecie

lać wodę - ono wciąż ten sam chleb miele.

Choć można życie z kimś dzielić, to przecież

nikt z nami śmierci naszej nie podzieli.

Jest w tej tkaninie dziura. Kto chce, z boku

ją rwie. Odejdzie. Wróci. Znów urywa

strzępek. I tylko niebo w nocnym mroku

czasem te dziury swą igłą zaszywa.

Śpijże, śpij, Johnie Donne. Uśnij, choć dziury

upstrzyły kaftan. Dziurawą masz szatę.

Śpij. Jeszcze trochę, a wyjrzy zza chmury

Gwiazda, co z dawna czuwa nad twym światem.

tłum. Stanisław Barańczak