Ogrody Papieru i Słów

Ostatnia aktualizacja: 14.10.2014 16:01
Jana Kotta - który niechaj się na wysokościach bawi w swoje setne urodziny – nie ma od lat. Ilu z tych, co dziś robią teatr, czyta napisane przezeń portrety istoty teatru - podobizny czystości Nõ, Bunraku, Kabuki? Palców ręki za dużo, by zliczyć.
Jan Kott
Jan Kott Foto: TVP/PAP- archiwum

Naparstek czarnych liter na kartce uniesionej w dłoni – prostokątna płachta wcale niedoskonale gładkiej papierowej bieli i zaledwie pięćdziesiąt pięć małych słów. Nic więcej. Jeszcze tylko przed płachtą lekko pochylona głowa, nieruchoma, zamarła twarz i pod trochę opadłymi powiekami oczy wiekowego spaniela, który dobrze zna poniżającą moc pośpiechu. To już wszystko. Tyle wystarcza. Jedyny ruch jest powolnym ruchem warg, zębów, języka. Słychać pierwsze senne takty: „monotonnie koń głowę unosi”. Słychać początek leniwego jesiennego zmierzchu. Teraz łupina ciszy – i kolejne pasmo zmierzchu. Litera po literze, ciemny dźwięk po ciemnym dźwięku, z bezradną powolnością, tak, jak się idzie, choć się wie, że nie ma dokąd: „grzywa spływa raz po raz rytmem/ koła koła/ zioła”. Po czym znów cisza, a dalej - znów zmierzch, coraz bardziej lepki: „terkocze senne półżycie/ drożyną leśną łąkową/ dołem dołem/ polem”. Po czym cisza następna, trzecia cisza, a dalej znów...
Odwieczna pobożna nadzieja mami, że osiadli na obłokach zmarli bez ustanku śledzą, uśmiechając się cienko, jałową krzątaninę tych, co na dole zostali. Przez chwilę wierzyć pobożnej nadziei, to widzieć tłum w górze, tłum lub kogoś pojedynczego, na przykład - Jana Kotta, który w tym roku obchodziłby na dole setne urodziny. Tak, wiek cały by skończył. Przeszkadzałoby to komuś? Nawet jeśli setnych urodzin nie obchodził na wysokościach – i tak był w świetnym humorze, kiedy z krawędzi chmury patrzył i słuchał, jak Mariusz Benoit czyta w Krakowie zmierzch wiersza Józefa Czechowicza „przez kresy”, jak czysto ożywia ten i resztę kruchych słownych obrazów Czechowicza. Dobry to był prezent. Przypomniał Kottowi tom jego teatralnej prozy „Kamienny potok”. Przypomniał Kottowi Kotta opowieści o odwiecznych japońskich teatrach Nõ, Bunraku i Kabuki. To znaczy – o czystości znaków scenicznych. To znaczy – o nieusuwalnej istocie iluzji, która chce dotykać głęboko.
„Po raz pierwszy ogrody Piasku i Kamieni widziałem w Kioto”, wyznaje Kott. Najsłynniejszy pochodzi z XV wieku. Ot, płytka, wcale niedoskonale gładka prostokątna sadzawka bez wody, wysypana jasnym piaskiem. Na nim – piętnaście małych kamyków, ciemniejszych niż piasek, kamyków ułożonych w rytmie tajemnym: pięć, dwa, trzy, dwa, trzy. To wszystko. I jeszcze tylko ludzie zamarli na niewysokim murze wokół suchego ogrodu, zapatrzeni w jego doskonałą, niepojętą czystość. „Ten prostokąt z piasku i kamieni w zimnych szarościach i brązach mógłby być obrazem Braque’a”, powiada Kott. „Jest w nim rygor i absolutne piękno. Wydaje się, że wystarczy przesunąć o cal którykolwiek z kamieni, a doskonałość zostanie już niepowrotnie stracona”. Teatr Nõ jest niczym suchy ogród w Kioto. Nie wolno dłubać w układzie kamyków - nie wolno dłubać w starych słowach Nõ, w starych gestach Nõ i w starych maskach Nõ. Całą tę krystaliczną czystość trzeba przyjąć bez dotykania albo odrzucić. Każda trzecia droga jest drogą topornego garbusa. Nie wolno międlić masek, gdyż byle paznokieć wystarcza, żeby zadrasnąć, to znaczy zabić te czterystuletnie szkliste doskonałości, co powtarzają oblicza bogów, kobiet, chłopców i demonów. Należy przyjąć lekcję pokory, której Twao Kongo, aktor Nõ, udzielił Kottowi, delikatnie obracając w palcach szklistą iluzję twarzy obezwładniająco pięknej, jak Mona Liza na wieki wieków niepokojąco uśmiechniętej Magojiro. „Zanim zagram, muszę wiele godzin patrzeć na maskę. Ja nie istnieję, istnieje maska. Ja nie jestem prawdziwy, prawdziwa jest maska”. Identycznie prawdziwe są lalki teatru Bunraku, te kukły, luźne w stawach manekiny, o wiele, o całe niebo doskonałej iluzji prawdziwsze niż skryte w czarnych kapturach głowy lalkarzy, którzy jak dyskretne cienie za plecami kukieł pokornie ożywiają ich palce, ich wargi, ich oczy. „Piękna kobieta przegląda się w lustrze, różuje policzki, wyrównuje i czerni sobie brwi, upina włosy wysoko nad czołem i w kok wkłada rogowy grzebień. Ma trzech służących: przytrzymują lusterko, wkładają w jej drobną rączkę pędzelki i szczoteczkę, pomagają jej wpiąć grzebień w kok”, wspomina Kott pierwsze takty sensu Bunraku, zapewne seansu o miłości niespełnionej. I dodaje: „Piękna kobieta jest kukiełką, jej potrójną służbą są lalkarze”. Nigdy nie było inaczej i zawsze będzie tak, jak jest teraz, gdy zajmują się jej życiem i własnym nieistnieniem, a raczej istnieniem wyłącznie poniekąd, na tyle tylko, na ile jest to konieczne, by powtórzyła się stara, krystalicznie czysta opowieść o miłości niespełnionej, by się powtórzyła co do gestu, co do słowa i każdej ciszy, a nie powtórzyła się inaczej, mądrzej lub głupiej.
Krzysztof Orzechowski czytający na Krakowskim Salonie Poezji sonety Williama Szekspira (opowiadałem o tym ostatnio) albo Benoit czytający na Salonie zmierzch wiersza Czechowicza „przez kresy” i resztę Czechowicza kruchych drobin. Jakby założyli na głowy czarne kaptury albo jakby, własnymi taktownymi głosami ożywiając garść liter na kartce, patrzyli w bezruchu na ogrody Piasku i Kamieni, albo jakby przed publicznym czytaniem poezji wiele godzin przyglądali się strofom niczym starym, kruchym, banalnie łatwym do zabicia maskom. Wycofani doskonale, nieomylnie dyskretni, dbający o własne nieistnienie, choć Benoit chyba intensywniej, lecz różnica ta nie jest istotna. Oni, „służący” cudzych zdań, „lalkarze” cudzych liter – aktorzy teatru raczej niedzisiejszego, którzy nie znajdują powodów, by nie ufać słowom sprzed lat mniej więcej czterystu pięćdziesięciu, lub choćby tylko sprzed kilkudziesięciu – tysiącom słów sonetów Szekspira albo pięćdziesięciu pięciu słowom napisanego przez Czechowicza wieczoru, zapadającego powoli, coraz wolniej...
Więc po trzeciej łupinie ciszy – znów zmierzch, ulepiony ze starych słów i ciemnego głosu Benoita, głosu czule skulonego, jak spod kaptura. „nad wieczorem o rżyska zawadza/ księżyc ciemny czerwony/ wołam/ złoty kołacz”. I cisza już ostatnia, a po niej – ostatni kawałek gęstniejącego mroku, już prawie ciemność. „nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp/ mgława noc jawa rozlewna/ wołam kołacz złoty/ wołam koła dołem polem kołacz złoty”. Kurtyna.
Jana Kotta - który niechaj się na wysokościach bawi w swoje setne urodziny – nie ma od lat. Ilu z tych, co dziś robią teatr, czyta napisane przezeń portrety istoty teatru - podobizny czystości Nõ, Bunraku, Kabuki? Palców ręki za dużo, by zliczyć. Tytuł godziny, w której Benoit, zapewne nie wiedząc, że robi przyjemność cieniowi Kotta, czytał wiersze Czechowicza - nie mógł być prawdziwszy. „Nic więcej”. Po prostu tyle.

Paweł Głowacki