Chcę tylko ust twych miodu!

Ostatnia aktualizacja: 20.03.2015 14:17
Pod koniec seansu, kiedy wreszcie pojmujesz, że na dnie piękna opery zawsze pałęta się przeuroczy, najzwyklejszy pod słońcem banał ludzki – znów jesteś sobą. Urosłeś.
Chcę tylko ust twych miodu
Foto: Biblioteca de la Facultad de Derecho y Ciencias del Trabajo?Flicr, lic. CC BY 2.0

Już w progu czujesz, żeś zmalał. Nogawki spodni wytwornego garnituru nagle zwinęły się nad lakierkami w harmonijki grube, srebrna klamra paska przestała dusić pępek, dłonie przepadły na amen gdzieś w norach rękawów marynarki, w szparę między twardym od krochmalu kołnierzykiem śnieżnej koszuli a z estetycznego podniecenia spoconą szyją możesz teraz spokojnie wsadzić dwa, ba, trzy palce, a przecież gdyś godzinę temu z domu wyruszał - nie zmieściłby się tam nawet włos brzdąca. Tak, wyraźnie czujesz, że ekskluzywne okoliczności obracają cię w pokornego kurdupla, żeś w sekundę  zrobił się znacznie kruchszy niż bywasz w inne dni, także wieczorami niedzielnymi, lecz zwyczajnymi wieczorami. Rzecz w tym, iż wieczór, który przed tobą, jest nad-zwyczajny. Oto wchodzisz do gmachu opery! Jeszcze możesz się wycofać? Możesz uciec w siną dal? Jednak nie możesz. Nie możesz, bo już nie masz sił ani odwagi. Idziesz więc, z duszą na ramieniu...
Idziesz i malejesz, z każdym krokiem kurduplejesz nieuchronnie, bezpowrotnie. Bo ten hol zachwycający jest niczym królewskie komnaty! Bo złote kandelabry wspaniale kłują oczy! Bo chłodne tafle marmuru pod stopami, na ścianach zaś wielkie portrety legendarnych operowych diw przeszłości! Bo cudowny szum amazońskich paproci w donicach szlachetnych szlachetnością kadłubów niegdysiejszych żaglowców! Bo kolie niebywałe, suknie dech zapierające i nieskalana czerń fraków! Bo perfumy najekskluzywniejsze i fryzury chyba spod dłuta! Bo wszyscy mówią po francusku! Bo szatniarka to ruchoma rzeźba Augusta Rodina, i masz pewność, że numerek, co ci go wręczyła, jest z kości słoniowej! Idziesz dalej, wciąż się kurczysz. Bileter o nieskazitelnych alabastrowych palcach wręcza ci podobny do najcenniejszych inkunabułów program wieczoru. Brniesz dalej. Na karmazynowym dywanie, otulającym schody, kiedy lakierki ci się zsuwają ze stópek już prawie dziecięcych - z inkunabułem programu dźwiganym na karku przypominasz chłopczyka taszczącego nowy blat do wiekowego biurka tatusia. Ostatnia prosta. Malejesz, wciąż malejesz. Wrota na widownię. Chryste! Ten plusz i mahoń foteli! Malejesz. Małyś już tak, jak cudownie mała jest Halina Jarczyk, legendarna krakowska skrzypaczka, która nie musi siadać, bo i tak nikt nigdy nie uwierzy, że stoi. Te cieniste tajemnice arystokratycznych lóż! Ta czcigodność kurtyny z hipnotycznymi frędzlami! Zadzierasz główkę niewiele większą od pokrytych zasuszoną skórą czaszeczek, którymi łowcy głów na afrykańskich targach kiedyś handlowali. Matko Najświętsza! Toż to nie kandelabr – to nieboskłon w noc bezchmurną! Ale idziesz dalej, idziesz dzielnie. Fotel twój – w środku rzędu. By przejść, musisz przeprosić siedzących półbogów towarzyskiej śmietanki, ale to nie szkodzi. Nie szkodzi, gdyż z powodu wstąpienia do gmachu opery właśnie zacząłeś swobodnie operować językiem, którego nie znasz, więc w narzeczu Gustawa Flauberta szeptem przepraszasz półbogów i ostrożnie wędrujesz do miejsca swojego. Idziesz, dochodzisz i siadasz, choć już nie musisz siadać. Zaraz się zacznie. I zaczyna się! Zaczyna się, więc ty znów malejesz.
Malejesz, bo jak nie maleć, skoro przed orkiestrą staje sam Wilhelm Furtwängler, geniusz batuty! Jak nie maleć, jeśli brzmieć zaczynają pierwsze nuty „Wesela Figara”, czyli boska muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta się budzi do życia doskonałego! Jak nie maleć, gdy tam, na gigantycznej scenie – nieziemskie szaty, nieziemskie krajobrazy, nieziemskie światła! I jak nie zmaleć aż do uklęknięcia, gdy oto nieśmiertelny miłosny duet Zuzanny i hrabiego Almavivy śpiewają magicy śpiewu – krystaliczna sopranistka Elizabeth Schwarzkopf oraz krystaliczny baryton Dietrich Fischer-Dieskau! Nie sposób nie zmaleć tak, więc ty już nie siedzisz, ty klęczysz, o ile w ogóle coś z ciebie jeszcze zostało, a nie tylko pusta odzież i opuszczone lakierki. I wtedy nagle wicher się zrywa, wicher ogromny, tajemny. I, niczym bohatera „Emeryta” Brunona Schulza, porywa cię, pisklę człekokształtne, porywa cię wicher  z klęczek, porywa i unosi w pozycji klęczącej, cudem jakimś przez dach opery cię przenosi, a później niesie wyżej i wyżej, w niezbadane marcowe przestworza! Niesie cię tak i niesie, ale w sekundzie zawrotnej - równie nagle wicher cichnie aż do zera – więc ty nagle pionowo spadać zaczynasz. Lecisz, do foyer przez dach Teatru Słowackiego w Krakowie wpadasz cudownie i przed przeznaczonym dla ciebie krzesłem na niewielkiej widowni – lądujesz z hukiem. Koniec podróży. Jest inna niedziela, niedziela ostatnia. Minęło południe. Wciąż jesteś w pozycji klęczącej. Przed tobą, obok mikrej sceny, Halina Jarczyk, która może stać, by siedzieć, zapowiada kolejną część seansu. Skanduje: „Miłość!!!” albo coś podobnego. I wtedy dwoje z czworga siedzących za stolikiem aktorów recytuje słowa, co już je znasz: Wolfgang Amadeusz Mozart, „Wesele Figara”, duet: Zuzanna i hrabia Almaviva, libretto Lorenzo da Ponte. Po czym – nie śpiewają!
Tak, klęczysz wciąż, klęczysz, by tak rzec, z nawyku, z rozpędu, klęczysz pod zapamiętanym ciężarem boskiej wielkości opery – a tu aktorka Karolina Kamińska i aktor Tadeusz Ziębą nie śpiewają tego, co na śpiewanie skazane, tylko czytają, i to po polsku czytają. Nie ma szat, krajobrazów ni świateł, nie ma nut – jest tylko brzęk słów mówionych zwyczajnie, po ludzku, w poetyce codziennych dialogów romansowych. Jesteś zdumiony bardzo. Uszy robią dowcip jakiś?
Almaviva: „Ten chłód twych ust, ta męka:/ Nie dręcz, łaskawsza bądź!/ Ten ust/ Zły chłód:/ Błagam, łaskawsza bądź!”. Zuzanna: „Gdy ktoś przede mną klęka,/ Trzeba go serio wziąć”. Almaviva: „Więc przyjdziesz do ogrodu?”. Zuzanna: „No, skoro hrabia chce...”. Almaviva: „Chcę tylko ust twych miodu!”. Zuzanna: „Nie mówię wcale <nie>”. I tak dalej, aż do finału, co się w swojej lukrowanej częstochowatości rymowanej zupełnie niczym od reszty duetu nie odróżnia. Almaviva: „Ust nie broń miodu!”. Zuzanna: „Nie!”. Almaviva: „Nie?”. Zuzanna: „Tak!/ Przyjść mogę, czemu nie!”. Almaviva: „Nie spraw zawodu!”. Zuzanna: „Nie, już nie mówię <nie>!”.
Nie, uszy twoje nie dowcipkują. Jesteś zdumiony, gdyż to, co innej niedzieli, tam, w operze, strzeliste było, podniebne, nieziemskim odwiecznym pięknem obezwładniające każdego szarego człowieczka – naraz na ziemię zlazło. Cieszy cię to nieoczekiwane spotkanie. Raduje cię, że blisko ci do tych dwojga nieporadnych, że po drodze ci z tą ich wspaniale normalną grafomanią romansową, z tymi pensjonarskimi uniesieniami, z tą ich wzruszającą bezradnością wobec słów, kiedy w zacisznym odosobnieniu przychodzi im powiedzieć sobie wzajem coś od serca. Oni są jak ty.
Cały, przez Jarczyk i Ewę Zięcikiewicz wymyślony godzinny seans, działa tak właśnie. Wybrały najświetniejsze operowe i operetkowe arie oraz duety – od Mozarta i Moniuszki, przez Verdiego i Pucciniego, po Bizeta oraz Lehara – i poprosiły aktorów: Kamińską, Ziębę, Ewelinę Przybyłę i Rafała Szumerę, by te na język polski przełożone legendarne perły - przeczytali, lekko inscenizując intonacją, gestami drobnymi, spojrzeniami i śmiechem. By się nimi po prostu bawili. Słowem, Jarczyk i Zięcikiewicz delikatnie, rzekłbym – z dobrą pokorą, świetne kawałki na chwilę przeniosły z ich naturalnego środowiska falujących nut na dziewiczy dla arii spłachetek czytania ze zrozumieniem. Owszem, było też troje wybornych artystów opery: Marta Abako, Bożena Zawiślak-Dolny i Andrzej Biegun, którzy kilka z czytanych monologów lub dialogów odśpiewali ze wsparciem Jarczyk na skrzypcach i Jacka Bylicy przy fortepianie, lecz śpiew ten, śpiew przecież bez klasycznie bombastycznych operowych krajobrazów, bez szat i świateł kosmicznych, był tyleż powrotem do muzycznych źródeł, co dalekim echem źródeł – dyskretnym kontrapunktem dla czytania, niczym więcej. Tak powstała zaskakująco świeża, spójna całość. Tak się sam namalował wreszcie pełny portret operowej sztuki.
Dlatego ty, co cię wymyśliłem, przyjemnie zdumiony jesteś, kiedy słyszysz, że Zuzanna i Almaviva bredzą całkiem jak ty, gdy mięta cię dopada. Klęczysz, lecz niespiesznie podnosisz czoło i czujesz, że czaszka twoja odzyskuje normalne rozmiary. I słuchasz dalej, słuchasz wszystkiego, z ulgą coraz większą. Pod koniec seansu, kiedy wreszcie pojmujesz, że na dnie piękna opery zawsze pałęta się przeuroczy, najzwyklejszy pod słońcem banał ludzki – znów jesteś sobą. Urosłeś. Dłonie wylazły z rękawów, lakierki cisną, wyprostowały się nogawki, kołnierzyk pije, zaś srebrna klamra paska pępek dusi, jak dusiła. Trzeba będzie coś z tym zrobić, bo kiedy wybije godzina szeptania w ucho Zuzanny słów o miodzie jej ust – lepiej nie sapać. Tak, musisz zacząć się odchudzać drastycznie, ale to od jutra. Na razie - wstajesz z klęczek. Wstajesz, siadasz na krześle i nogę na nogę zakładasz. Wprawdzie z kłopotami, lecz jednak zakładasz. Nie wstydź się. Hrabiemu Almavivie też nie jest lekko.
Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: opera Paweł Głowacki
Czytaj także

Nawet w blasku lata

Ostatnia aktualizacja: 24.02.2015 17:22
Ich ruch – coś jakby zdumienie, zdziwione gesty marionetek, którym nagle przecięto sznurki łączące ich ciała z krzyżem w łapie lalkarza nad nimi, gdzieś wysoko, bardzo wysoko. Ich taniec – skulone, dyskretne, małe drgnienia.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Szuflady Leopolda Blooma

Ostatnia aktualizacja: 04.03.2015 14:00
U nas puchnie pewność, że wystarczy być wrażliwym na los dzieci w Sudanie, by publicznie wykonać "Wariacje Goldbergowskie". Otóż – nie wystarczy. Żeby wykonać "Wariacje Goldbergowskie" – trzeba umieć grać na fortepianie
rozwiń zwiń
Czytaj także

Parasol koloru sędziwego kruka

Ostatnia aktualizacja: 11.03.2015 14:58
"A może wcale nie liczy się ludzki ból ani radość, tylko gra cieni i świateł na żywym ciele, harmonia błahostek, które spotkały się tamtego akurat dnia, w tamtej akurat chwili, w jedyny, niepowtarzalny sposób".
rozwiń zwiń