Nagle, gdzieś wysoko

Ostatnia aktualizacja: 15.06.2016 16:20
Mówi, uśmiechając się ciepło: „Wszystkie miernoty – rozgrzeszam was! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam was wszystkich!” I czyni znak krzyża nad głowami tych, którzy wciąż wierzą cichuteńko, że są, kim nie są.
Nagle, gdzieś wysoko
Foto: Tanay Mondal/Flickr/domena publiczna

A mnie obdarzyłeś tylko zdolnością rozpoznania geniusza! 

Antonio Salieri

Zdołał krzyknąć „Mozart!... Mozart!...”, lecz nie były to pożegnalne słowa. Nie udała mu się ostateczna ulga. Brzytwa w jego palcach, nawykłych do gęsiego pióra, pięciolinii, klawiatury klawesynu i dyrygowania orkiestrą, nieudolnie przeszła przez jego gardło. Ocalały marne resztki oddechu. Mało, lecz wystarczyło na rozczarowanie. Na podłodze swego gabinetu, z otwartą szyją, na wznak - zobaczył, jak służba wyważyła drzwi, a później dostrzegł całą upokarzającą resztę. Poręcz schodów, sufit sieni, śnieg na ulicach, osła ciągnącego mroźną nocą kosz z jego półtrupem do szpitala, okna, drzwi, wiele chłodnych oczu. Poczuł niezmierzoną obojętność Wiednia i to, że będzie musiał zostać po tej stronie. Antonio Salieri. Nie udało mu się samobójstwo, na powtórne cięcie nigdy już nie znajdzie sił. Pozostał mu pusty czas, pamięć i spowiedź, snuta przed kapelanem w ogromnym domostwie obłąkanych, zaludnionym postaciami, z których każda jest dla siebie własnym o sobie marzeniem - kimś, kim nie jest. Kapelan ma mnisią cierpliwość. Pokornie wysłucha 153 minut gorzkiego monologu. Tyle trwa i spowiedzią jest „Amadeusz”, film Miloša Formana, opowieść na kanwie teatralnej sztuki zmarłego kilkanaście dni temu dziewięćdziesięcioletniego Petera Shaffera, kręcona według scenariusza stworzonego przez Formana wspólnie z Shafferem. Tyle trwa i z grubsza właśnie taki jest jego prolog. Nieudana śmierć i w domostwie obłąkanych pierwsze takty pamięci człowieka, który kiedyś śnił, że będzie kimś, kim nie mógł być.

„Na papierze wyglądała skromnie”, usłyszy kapelan w 20 minucie od półtrupa z bandażem wokół szyi. „Zaczynała się prosto, prawie zabawnie. Prosta pulsacja. Fagoty, basetony jak zardzewiały akordeon. I nagle, gdzieś wysoko – obój. Pojedyncza, zawieszona nuta. Następnie przejmuje ją klarnet. I przekształca we frazę o niezwykłej słodyczy. To nie była kompozycja cyrkowej małpy. Nigdy nie słyszałem takiej muzyki. Przepełnia ją niezaspokojona tęsknota. Jakbym słuchał głosu Boga”. Tymi zdaniami Salieri wraca do zawrotnej chwili pierwszego spotkania z Adagiem z Serenady B-dur Wolfganga Amadeusza Mozarta. Do tamtej chwili on – znacząca postać muzycznego Wiednia końca XVIII wieku, twórca oper wziętych i muzyczny mentor samego Cesarza Józefa II – marzył, że stanie się kimś w muzyce największym, nieosiągalnym, nieuchwytnie doskonałym. Lecz oto zjawia się Mozart, w opinii powszechnej – „cyrkowa małpa”, co ma lat 26, „świński ryjek” zamiast twarzy i śmiech niczym dzwoniące szkło. Salieri słyszy Serenadę B-dur – i wie już. Od zawsze śnił, że będzie kimś, kim w istocie nie mógł być, gdyż tym kimś jest karłowaty, piskliwy chłoptaś, który przybył do Wiednia i wysoko zawiesił cudownie czystą, do zwariowania doskonałą, pojedynczą nutę – dźwięk, którego głowa Salieriego nie byłaby w stanie urodzić nigdy. Lecz teraz, w spowiedzi, którą rozsnuwa przed kapelanem, nie ma nawet cienia dawnej Salieriego wściekłości, niezgody, protestu i bluźnierstw ciskanych w stronę Boga. Jest tylko spokojna zgoda na nieuchronne. Gdyby Najwyższy dał mu ucho mniej wytrawne, ucho przeciętne niczym ucho zwyczajnego człowieka, który słuchając muzyki Mozarta, w istocie nie wiedział, czego słucha – byłby szczęśliwy jak cały ten migotliwy plankton Wiednia. Nie dał. Trudno. Widać, nie mogło być inaczej. Było, jak było. Wszystko, co pozostaje, to doczekać końca, opowiadając nieuchronną przeszłość.

Portret spokojnego pogodzenia – to w filmie Formana i Shaffera smakuje dziś najlepiej. Dziś, kiedy film, teatr, wreszcie twórcy scenicznych sztuk wiecznie coś, by tak rzec, „mają do świata” – żeby chodził w lewo lub prawo, żeby myślał o tym, nie o tamtym, żeby się zmienił, żeby się opamiętał, żeby zrozumiał, żeby naprawił wady, słowem, żeby właściwie nosił beret z antenką. Opowieść Formana i Shaffera nie ma w sobie nic z pouczenia, przestrogi, głębokiego przesłania, nic z dydaktyki, nic z manii poprawiania świata. „Szekspir w istocie nie jest ani komiczny, ani tragiczny”, uczył Jan Kott. „Jest gorzki”. A gorycz – inaczej niż komedia, co często karci śmiechem, i przeciętne tragedie, z marsową miną uczące słusznych odruchów wobec zła – jest tylko cierpkością, która nie ma żadnych pretensji poza tym, by cierpką być. Jest jedynie stwierdzeniem faktu, pokazaniem, że stało się, jak musiało, i że raczej powtórzy się. Salieri był w swych nutach marny po prostu, może porządny, lecz przeciętny, chwilowy, przemijalny. Trudno. A obok był Mozart. Też trudno. Na domiar dziwności Najwyższy dał Salieriemu ucho zbyt słabe na wielkość kompozytorską, lecz zarazem za mocne, by Salieri mógł przy nutach Mozarta nie słyszeć własnej muzycznej mizerii. Jak pojąć taki los? Otóż – nie należy go rozumieć. Należy go zobaczyć. To wszystko. Należy wyraźnie zobaczyć samotność Salieriego. Nic więcej. Sednem opowieści nie jest bowiem Mozart. Nie doskonałość, a przeciętność obarczona świadomością zbyt bolesną.

Ilu mieszkańców liczył Wiedeń końca wieku XVIII? Niemało. Mogła być to liczba mrówek w kopcu średniej wielkości. Na początku „Amadeusza” – sztuki Shaffera – jest ciemność, w której snują się niezliczone szepty wielkiego miasta. W pierwszym kadrze filmu Formana jest trochę inaczej. W czerni wybrzmiewają pierwsze akordy uwertury „Don Giovanniego” Mozarta. Lecz po chwili, wraz z kolejnymi słowami spowiedzi Salieriego, pojawiają się obrazy z przeszłości, zjawia się i do końca trwa nieubłaganie kolosalne buczenie Wiednia. Lepka, mięsista migotliwość dni i nocy, twarzy i głosów, peruk i sukni, mebli i oczu, ulic, masek, śniegu, bruku, okien, myśliwskich psów, kur na targu, przekupek, karet, komnat, koni, połykaczy ognia, tresera niedźwiedzi, czarnego pudla nocą, kandelabrów w operze, butelek z winem, rechotów i szeptów, i całej nieogarnionej reszty miasta, także rezydentów domostwa obłąkanych. I w środku tego obojętnego ogromu, w środku zbiorowiska mrówek szczęśliwie głuchawych – Salieri, który słyszał za dużo. Coraz mocniej wściekły, coraz bardziej opętany, coraz intensywniej samotny. Słyszał za dużo, później więc dobrze wiedział, co mówi, kiedy o otulającej go bezlitośnie muzyce Mozarta rzekł do kapelana: „Z każdym taktem moja klęska stawała się coraz bardziej gorzka”. Tak, nuta po nucie malał Salieri - wracał do siebie. Aż w końcu nawet i śmierć się nie udała. Trzeba było zostać.

Epilog, a raczej ostatni widok, jak pierwszy widok - jest czernią. Dzwoni w niej krótki szklany śmiech. Lecz chwilę wcześniej, zanim zrobi się czarno i zarechocze genialne szkło – Salieri kończy spowiedź, niespiesznie sunie korytarzami domostwa obłąkanych i błogosławi, bo wie już. Mówi, uśmiechając się ciepło: „Wszystkie miernoty – rozgrzeszam was! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam! Rozgrzeszam was wszystkich!” I czyni znak krzyża nad głowami tych, którzy wciąż wierzą cichuteńko, że są, kim nie są.


Paweł Głowacki