Niezapomniany lot

Ostatnia aktualizacja: 12.01.2018 16:00
Reszty dzieła Rubina nie warto opisywać, reszta bowiem nie jest na poziomie sceny miłosnego skalpowania, a już z pewnością nie na poziomie swobodnego lotu futerka. 
Wiewiórka - sympatyczna mieszkanka lasu
Wiewiórka - sympatyczna mieszkanka lasuFoto: Oldiefan/pixabay

Wystarczy jedna łyżka zupy aby wiedzieć czy smakuje – i dlaczego mianowicie nie smakuje.
Witold Gombrowicz "Dziennik"

Czarne wąsy namiętnej Hieny (Dominika Bednarczyk) były nieuchwytnie niepokojące. Od początku seansu „Vernon Subutex” – czterogodzinnego dzieła, co je na kanwie opasłej powieści Virginie Despentes Wiktor Rubin na dużej scenie Teatru Słowackiego w Krakowie wyreżyserował – poruszały zmysły naprawdę ciekawie. Pomijając - bo daleko od widowni się rozgrywa - scenę, w której młodzian siedzi na sedesie w oblepionej fotkami gołych babek toalecie i dzielnie oddaje się nałogowi starotestamentowego Onana, pomijając też - gdyż brak w nich ruchu – fachowe, barwne zdjęcia porno, wyświetlane na ekranach nad sceną – właściwie tylko wąsy Hieny są poruszające. Tak. Ale dopiero w połowie trzeciej godziny, w niezapomnianej scenie miłosnej, na tle nagiego ciała Anaïs (Karolina Kazoń) okazały się niepokojące wręcz zabójczo. Bo ja wiem? Pijawka na śniegu? Brew górnika dołowego, wprost z wiadra chłepcącego tuż po szychcie mleko jeszcze ciepłe, spienione? A może pasemko twórczej myśli Rubina w mące poznańskiej? Ależ skąd! Na tle już uwolnionych piersi boskiej Anaïs - czarny wąs namiętnej Hieny prezentował się o wiele intensywniej. Był niczym rozkaz. Chwilę wcześniej nikt więc się nie zdziwił, że kiedy tylko Hiena stanęła naprzeciwko Anaïs na proscenium, tuż przy pierwszym rzędzie widowni, spojrzała jej w oczy głęboko i poruszyła czernią na wardze swojej - Anaïs rozebrała się bez szemrania i bez najmniejszej zwłoki. Nie mogło być inaczej. Takim wąsom nikt jeszcze nie odmówił.

Pierwsza pod biurko pofrunęła marynarka jasnokremowa, później spódnica w tym samym kolorze, w końcu – biustonosz. Boska Anaïs została w samych tylko jasnych, koronkowych stringach. Spod koronek prześwitywała dyskretnie barwa rydza. Palce namiętnej Hieny działały bez zarzutu, doskonale, lecz kiedy Anaïs położyła się na wznak na biurku, bokiem do widowni, i kiedy rozchyliła długie niczym nieskończoność nogi – usta Hieny, a zwłaszcza jej wąsy, okazały się być w formie olimpijskiej. Ten szmer warg, sunących po piersiach! Ten czarnego włosia cichy chrobot na białej skórze pomiędzy piersiami! A po chwili – dalej! Powolna jazda w dół! Kości żeber! Ocieniony pępek! Boska Anaïs jest już wyraźnie na krawędzi, jej finałowy skowyt to kwestia paru sekund! Co na to Hiena? Nie wstrzymuje wąsów! Sunie niżej! Jeszcze niżej! Arcymistrzowskim ruchem wsuwa wargi i wąsy pod stringi i... Chciałoby się rzec: i tak dalej, wiadomo co, i nie przesadzajmy z pensjonarskością, przecież wszyscy jesteśmy dorośli. Ale nie da się tak rzec. Rubin nie byłby sobą, nie byłby jednym z gigantów młodej reżyserii nadwiślańskiej, gdyby poszedł po najmniejszej linii oporu i domknął tę niepowtarzalną scenę, każąc Hienie powtórzyć między udami Anaïs jedną z fotek wyświetlanych nad sceną. Krócej rzecz ujmując – Rubin był po prostu sobą. Bardzo, ale to bardzo sobą.

Oto namiętna Hiena wyciąga w zębach spod stringów – kawałek rudego futerka! Jakimż to cudem? Jakim sposobem dokonała tego? Otóż sposobem, którego nie znały dawne Plemiona Wielkich Równin, nawet Irokezi i Apacze go nie znali. Niechybnie przy użyciu samych tylko siekaczy, albowiem dłonie miała zajęte udami swojej kochanki, Hiena błyskawicznie zdjęła skalp ze wzgórka Wenery boskiej Anaïs! Tak właśnie! Oskórowała łono ukochanej i rudawe futerko w zębach trzymając - światu zaprezentowała, po czym gwałtownie głową szarpnąwszy – cisnęła rudym futerkiem w pierwszy rząd widowni! Niezapomniany to był lot i wiekopomne lądowanie! Po przebyciu kilku metrów, latająca wiewiórka łonowa osiadła z cichym mlaskiem na czole widza w pierwszym rzędzie, całkowicie zasłaniając mu widok. Ale to nie wszystko! Rubin nie byłby sobą, bardzo sobą, gdyby nie postawił fundamentalnej kropki nad zmęczoną lotem wiewiórką. Kiedy zwierzątko szczęśliwie już wylądowało, Dominika Bednarczyk, czyli namiętna Hiena, uroczo zagrała, że językiem spomiędzy zębów wydłubuje i gdzieś w bok odpluwa resztki po skalpowaniu - tycie kłaczki. Nie udajmy Greka, jesteśmy przecież dorośli, przyznajmy, że miała Hiena świętą rację. W trakcie namiętnego pocałunku z języczkiem nie ma nic bardziej kłopotliwego niż sunące z ust do ust włosie, zwłaszcza rude włosie. W utrzymaniu nastroju nie pomaga wtedy nawet czarny wąs.

I to już wszystko. Reszty dzieła Rubina nie warto opisywać, reszta bowiem nie jest na poziomie sceny miłosnego skalpowania, a już z pewnością nie na poziomie swobodnego lotu futerka. Warto za to zapytać, co też sobie myślał widz z łonową wiewiórką na czole? Ja pomyślałem sobie czule o Karolu Mayu, genialnym twórcy powieści o Indianach, który też nosił wąsy, tyle że nie były one czarne. Pomyślałem, że gdyby miał wyobraźnię choć w połowie tak rewolucyjną i odważną jak wyobraźnia Rubina, książki jego cieszyłyby się wśród dorastających chłopców wzięciem o wiele intensywniejszym. Indianie byliby ciekawsi.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: felieton Paweł Głowacki
Czytaj także

Goście

Ostatnia aktualizacja: 29.12.2017 20:22
Kuśtykają kawałki tamtego świata. Człapią strzępy wszystkich tamtych czasów. Spacerują tak sobie widma. Do końca poematu słychać na schodach senny ruch.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Zielony płaszcz Wertera

Ostatnia aktualizacja: 05.01.2018 19:07
Filozofia filozofią, głębia głębią, idea ideą, przesłanie przesłaniem – ale jednak nade wszystko trzeba sobie opowieści Becketta czytać na głos. Żeby nie zapomnieć, czym one są. I że nie będą niczym innym.
rozwiń zwiń