Pusty prom

Ostatnia aktualizacja: 24.08.2019 17:34
Cóż by szkodziło choć na chwilę zwrócić Sofoklesowi, Szekspirowi, Molierowi, Czechowowi lub Mrożkowi ich niegdysiejszą nieuchwytność, ich migotanie, ich sowie zagadki?
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock/k_samurkas

BYK. Ojciec cielaka; wół jest tylko wujem.
HEMOROIDY. Robią się od siedzenia na kamieniu oraz na ciepłym.
MORZE. W trakcie kontemplacji wyszeptać: „Ileż wody!”.
ŚLEDŹ. Bogactwo Holandii.

Gustaw Flaubert „Słownik komunałów”


Co Antygona szanowała bardziej: Rodzinę czy Ojczyznę? Książę Hamlet – czym wahanie jego jest dla nas dzisiaj? Przestrogą przed czym może być pokątne świntuszenie bogobojnego Tartufe’a? W jakim celu siostry Prozorow chcą jechać do Moskwy?... I może jeszcze to, aby Polski nie pominąć. Co o naszym przywiązaniu do tradycji mówi fakt, że w finale „Tanga” Sławomira Mrożka toporny Edek pląsa z dziadkiem Eugeniuszem godną Buenos Aires „La Cumparsitę” a nie wiedzie z nim nadwiślańskiego poloneza?...

Jeszcze tylko tydzień, dwa może, i jak co roku zacznie się czas prościutkich odpowiedzi. Sezon teatralny wystartuje i te pięć z pierwszego akapitu oraz setki podobnie pyzatych pytań - znajdą wyjaśnienie na scenach. Wyjaśnienie bliźniaczo pyzate, niezawodnie łatwiuteńkie, klarowne, lekkie i płaskie, wyjaśnienie-wacik, do ranki dziecka przyłóż. Po każdej premierze będzie nam lżej, gdyż każde pytanie znajdzie odpowiedź nie zostawiającą najlichszych wątpliwości. Odpowiedź definitywnie kończącą temat, uspokajającą, dającą pewność, że się już wie niezbicie, odpowiedź w użyciu codziennym fantastycznie wygodną dla gardła i warg, zwłaszcza zaś dla mózgu, gdyż kojąco nieskomplikowaną, całkiem jak hulajnoga lub dobry da każdego tabloidalny komunał. Tak, rozpocznie się teatralny sezon i znów przypomni się epilog „Nikołaja Gogola”, tej Vladimira Nabokova opowieści o językowej alchemii twórcy „Nosa”, opowieści, w której Nabokov nie zostawia milimetra kwadratowego miejsca na pląsanie komunałów-pytań z komunałami-odpowiedziami. Nie ma w „Nikołaju Gogolu” cienia przedszkolnych banałów, lecz tylko do chwili, gdy zjawia się Wydawca, troskliwy opiekun leniwych, co łakną jasności płaskich wacików.

Zjawia się i powiada: „No cóż, rzecz mi się podoba, ale myślę, że czytelnicy powinni wiedzieć, o czym to właściwie jest. Chodzi mi o to, że czytelnik, na przykład student, powinien dowiedzieć się czegoś więcej o książkach Gogola. Chodzi mi o f a b u ł y. Chcielibyśmy wiedzieć, o c z y m są te książki”. Dalej - sugeruje konieczność wzmożenia jasności przy pomocy klarownej bibliografii, przejrzystej chronologii wydarzeń oraz porządnej biografii autora, sugeruje to, a nawet żąda, gdyż bez koniecznych uzupełnień, przyjaznych drogowskazów, student każdy będzie jak on, wydawca, który dopóki sam nie przeczytał „Rewizora”, nie miał najmniejszego pojęcia, o czym to jest, mimo że przecież bardzo uważnie przestudiował wcześniej gogolowski esej Nabokova. Takich więc wacików żąda wydawca, a na koniec dorzuca ideę wacika plastycznego – sugeruje umieszczenie na stronie tytułowej podobizny Gogola, żeby nikt już nie miał żadnych wątpliwości.

Czując, że tonie w bajorze troskliwych komunałów, Nabokov sięga po groteskę, która być może ocali od śmierci w lepkiej, burej mazi. „Sam o tym myślałem. Tak, dajmy podobiznę nosa Gogola. Nie jego twarzy, ramion i tak dalej, tylko nosa. Wielki samotny spiczasty nos, starannie naszkicowany tuszem jak powiększony rysunek jakiegoś ważnego organu ciekawego okazu zoologicznego”.

Wydawca jest coś markotny. Chyba jednak wolałby dać światu na okładce szczerą jasność postaci całej...

Julian Barnes zna wszystkie opowieści Nabokova. Tak myślę. Zna zwłaszcza „Nikołaja Gogola” oraz „Prawdziwe życie Sebastiana Knighta”, tę biografię zmyślonego pisarza, a raczej kronikę mglistego, niepewnego zbierania materiałów do biografii zmyślonego pisarza. To niczyja wina ani niczyja zasługa, to jedynie ironiczny zbieg okoliczności, że chwilę przed teatralnym sezonem komunałów - w wydawnictwie Świat Książki ukazała się powieść Barnesa „Papuga Flauberta”. Powieść? Nie odpowiem. Przy tekście tym trzeba się wystrzegać bycia Wydawcą z „Nikołaja Gogola”, trzeba omijać Wydawcy gnuśny tik łatwego wyjaśniania. Żonglowanie niewzruszoną pewnością wacikowych odpowiedzi na wszystkie pytania byłoby zabiciem sedna „Papugi Flauberta” – zabiciem solilokwium.

Zatem – powieść? Tu trzeba się zatrzymać. Ani litery, ani pół litery odpowiedzi po znaku zapytania, po każdym znaku zapytania. Powieść? Esej? Fabuła nicowana dokumentem? Dokument lekko fabularyzowany? Luźna encyklopedia? Biografia? Monografia? Zapiski detektywa? Cudza prawda spleciona z fikcyjną autobiografią zmyślonego narratora? Katalog księgowego? Labiryntowy, godny wielkiej sceny, gigantyczny monolog Geoffreya Braithwaite’a, lekarza, wielbiciela Gustawa Flauberta? Czyli coś niby solilokwium rozczłonkowane na mrowie różnych retorycznych wcieleń, na akapity wielu prozatorskich poetyk, wypełnione nieprzeliczonym piaskiem faktów i domniemań tyczących życia i dzieł twórcy „Pani Bovary”? Ile jeszcze pytań można postawić? Jak wiele znaków zapytania, tych figurek niepewności, tkwi w tekście Barnesa? Niewiele mniej niż tysiąc? Trochę więcej? A po ilu jednak pada odpowiedź? Po dwudziestu, góra dwudziestu pięciu? Lecz nawet kiedy pada odpowiedź, nigdy nie jest to odpowiedź uspokajająca, pewna swego, kończąca temat, zawsze jest to zestaw słów szykujący kolejną niepewność. Tak, po tym ostatnim zdaniu mogę nie rysować znaku zapytania.

Barnes wie wszystko o życiu Flauberta i dziełach Flauberta. Także o epoce jego, o świecie jego, o ludziach mu najbliższych, średnio bliskich i tych prawie obcych. Ma pod ręką kolosalną górę smakołyków, detali biograficznych, artystycznych, socjologicznych, politycznych, towarzyskich i jakich tam jeszcze. Przypuszczalnie ma wszystko, niechybnie posiada aż nadto danych, by z niewzruszoną pewnością odpowiedzieć na każde tyczące Flauberta pytanie, zwłaszcza pytanie głupawe, atrakcyjne dla studentów – choćby to o Flauberta życie erotyczne, czyli z kim on, gdzie, i czy, jak Emma Bovary, wewnątrz powozu także. Albo na pytanie kluczowe dla reżyserów teatralnych – o to, co by też los Emmy Bovary powiedział nam o Polsce dzisiejszej, gdyby Emma Bovary była Polką. Ma więc Barnes wszystko, by zadowolić Wydawcę z „Nikołaja Gogola”. Ale posiada też intuicję, że niepokój postronnego obserwatora bliżej jest prawdy o cudzym istnieniu niż banalny spokój obserwatora, sytego – jak powie Barnes - zadufanymi strzępami mądrości, naprędce kleconymi przez Wydawców, co namiętnie obsługują powszechny gnuśny pęd do naskórkowego rozumienia. Prawda o realnym Flaubercie jest u Barnesa bliska prawdy o nierealnym Sebastianie Knighcie u Nabokova. Jest zgodą na niepewność, błąkanie się, obwąchiwanie, wieczne tylko próby, nigdy spełnienia. Zgodą na bycie ze swym łaknieniem pewności - w zawieszeniu. Inaczej mówiąc – zbliżyć się do prawdy cudzej tajemnicy to pozostawić cudzą tajemnicę w spokoju, niechaj kolebie się, jak chce. Niech się chwieje, migoce, umyka, zwodzi, kluczy. A co pozostaje do zrobienia po naszej stronie - to jedynie taktowne portretowanie migotania, ciche szkicowanie pleców co krok znikającej postaci. Raczej nie wypada robić nic więcej.

W „Przeprawie przez Kanał”, siódmym rozdziale „Papugi Flauberta”, Geoffrey Braithwaite płynie promem przez La Manche. Psia pogoda, szarość zżera widnokrąg, ni to dzień, ni noc, ani zima, ani lato, może listopad nijaki, może mętny marzec, albo któryś przeszły listopad, albo jeszcze odleglejszy marzec, sponiewierany czas, skołowane epoki, wysokie, szare jak powietrze fale, żadnej pewności dla nóg, żadnego dla oka oparcia w jednostajnie mysiej przestrzeni, żadnej wskazówki dla mózgu, zgubionego między szarą realnością bez końca i szarym złudzeniem bez kresu. Gdybym miał w tekście Barnesa wskazać zasadę życia tekstu, wskazałbym słowa Braithwaite’a, składające się na czwarty akapit tego portretu niespiesznej żeglugi skądś, dokądś, od początku, do końca.
„Lubię te rejsy poza sezonem. Kiedy człowiek jest młody, woli prostackie miesiące, pełnię sezonu. W miarę jak się starzeje, uczy się lubić to, co zawieszone pomiędzy porami roku, miesiące, które nie potrafią się zdecydować. Może w ten sposób przyznaje, iż porządek rzeczy nie wydaje mu się już tak niezachwiany jak niegdyś. A może chodzi tylko o stwierdzenie, że woli się puste promy”.

Cóż by się stało, gdyby w nowym teatralnym sezonie ktoś przynajmniej spróbował wyreżyserować dowolną staroć dramatyczną - przez fantastyczny pryzmat „Papugi Flauberta”, poza doraźnymi komunałami, bez silenia się na waciki publicystycznych odpowiedzi? Cóż by szkodziło choć na chwilę zwrócić Sofoklesowi, Szekspirowi, Molierowi, Czechowowi lub Mrożkowi ich niegdysiejszą nieuchwytność, ich migotanie, ich sowie zagadki? Jak by wyglądali Antygona, Hamlet, Tartufe, siostry Prozorow i Edek, gdyby dyskretnie patrzeć na nich z daleka, z bardzo daleka w przestrzeni i czasie, z pokładu pustego promu, sennie płynącego przez Kanał La Manche?

Paweł Głowacki