Powrót dziecięcej łódki

Ostatnia aktualizacja: 20.12.2019 15:25
Tak w płaskiej misce, jak i na całym stole reżysera panuje porządek ten sam, co zwykle, i ten sam umiar. Kurtyna. Jutro puszę sobie opowieść o budowaniu pralki na ubranka lalek.
Warszawa, 01.07.1979. Poranny program Adama Słodowego dla majsterkowiczów Zrób to sam
Warszawa, 01.07.1979. Poranny program Adama Słodowego dla majsterkowiczów "Zrób to sam" Foto: PAP/Jan Morek

Możemy naszą zabawkę uprościć, budując kadłub ze zwykłej tektury.
Adam Słodowy w filmie „Jak zbudować łódkę z napędem”

Senna pamięć koi czasem kłopoty, co je człowiek miewa z babilońsko zabałaganioną jawą. Pamięć zwodzi wprawdzie – taka już jej natura – zwodzi, kluczy, bredzi malowniczo, lecz jednak koi. Jak na premierze seansu „Żyd z Wesela. Wycieczka krajoznawcza” w Teatrze Bagatela w Krakowie, na Scenie przy Sarego 7. Kiedy wcieleni w duchy aktorzy drugi raz przewrócili się znienacka na płaskiej niczym blat biurka scenie, gdy padli bezwładnie i poza jakimkolwiek sensem, bez choćby mglistego powodu, ot, cztery trafione czyimś kichnięciem człekokształtne kostki domina – wrócił stary obraz sceny zupełnie innej, mniejszej, wręcz skrzaciej, obraz idealnie równego blatu stolika, na którym nic nigdy się nie przewróciło, a jeśli nawet, to celowo i zawsze z powodów klarownych, do pojęcia zwłaszcza dla dzieci. Tak, wrócił tamten stolik czysty, wróciła postać pochylonego nad blatem Adama Słodowego, zmarłego tuż przed premierą „Żyda...” – i od razu zrobiło się w Bagateli jakoś lżej.

Czy możliwe jest, że ktoś nie zna Słodowego? Czy realne, że ktoś nie słyszał o cudeńkach tego cesarza majsterkowania, mistrza wyczarowywania czegoś z niczego? Czy normalne jest, by ludzie dojrzali nie widzieli choćby jednego z 505 odcinków filmowego, dla wyobraźni dziecięcej stworzonego przez Słodowego cyklu „Zrób to sam”? Zrób to... Równie dobrze można by rzec: „Wyreżyseruj to sam”. Ewentualnie: „Samouczek reżyserii dla dzieci i dorosłych”.

U Słodowego, małemu magazynowi materiałów doskonale obce było pojęcie nadmiaru. Tektura, blaszki, korki z butelek po winie, gwoździki, sklejka, nitka, puszka, sznurek, drucik, klej, farbki, gumka. Tylko to, co niezbędne. A narzędzia? Tu też bieda piękna. Ołówek, linijka, coś do cięcia, coś do wiercenia, młotek, igła krawiecka. Pędzelek? Owszem. I starczy tego. Prawie nic tedy w magazynie, mądry post w narzędziowni, a później kilkanaście, no, może kilkadziesiąt ruchów nieomylnych palców Słodowego, wykonanych w 10, góra 20 minut – i oto spektakl się kończy! Na skrzaciej scenie stołu zjawiało się dzieło doskonałe – zabawka bezbłędna! A to pralka na ubranka lalek, a to ciągnik rolniczy, a to skarbonka na sprytny zamek, a to samolocik, a to samochodzik... Cokolwiek to było – działało bez pudła, działało, jak w życiu dorosłych działają poważne modele tych dziecięcych drobiazgów do zabawy. Ale działało i coś jeszcze, coś zasadniczego dla teatru każdego. Działał, istniał, nieusuwalnie trwał związek idealnej zgody między opowieścią, przez Słodowego snutą nad gestami Słodowego, a ucieleśnieniem opowieści, wychodzącym z palców Słodowego w trakcie snucia przezeń opowieści. A u Witolda Mrozka, autora „Żyda...” granego w Bagateli, oraz u Klaudii Hartung-Wójciak, reżyserki tej niewiele ponad godzinę trwającej babilońskiej mętności scenicznej – jak sprawy się mają ze wspomnianą zgodą?... Więc jednak istnieją dorośli, których ominęły Słodowego lekcje czystego opowiadania i reżyserii klarownej. Oto jedyna łagodna odpowiedź.

Magazyn materiałów reżyserki „Żyda...” i autora „Żyda...” -monstrualny być musi. Co w nim? Większe bądź mniejsze strzępy następujących dzieł: Romana Brandstaettera „Ja jestem Żyd z Wesela”, „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego, jakiegoś antropologicznego referatu naukowego o przesądach, utworu Jana Lechonia o Józefie Piłsudskim, Aleksandry Klich „Panny Moderne”, studiów nad historią teatru żydowskiego w Krakowie, „Jom Kipur” Kazimierza Traciewicza, opery „Nabucco” Giuseppe Verdiego, jednej z symfonii Gustava Mahlera, dzieła Maurice’a Ravela, kompozycji Jerry’ego Bocka, a także ścieżki dźwiękowej „Wesela” Andrzeja Wajdy, oraz książki (o ile nie chodzi o książki dwie) Marcina Bojdy, której tytuł śmiało mógłby być tytułem seansu Hartung-Wójciak i Mrozka, a brzmi tak: „Świat na opak dla elit. Schlaraffia i inne towarzystwa nonsensu”. Mało? To proszę. Jest choinka z migającymi lampkami i mikrofony, jest mandolina i cymbałki, są elektryczne organy oraz są walizki na kółkach, jest wielka gwiazda betlejemska, kręcąca się na drągu, jest plastikowy telefon z epoki Gierka, jest kanapa i ścianka z kiczowatym widoczkiem, jest płachta przezroczystego plastiku, kontrabas i są pejsy, i jeszcze kostiumy szyte jakby z tapety o subtelnym wzorku, i jeszcze lśniące buciki z odpustu pod Wdzydzami, no i wiklinowy koszyk, rzekłbym dostojnie – „Ażurowy sakwojaż Mnemosyne” lub „Wiklina pamięci”, gdyż najstarszemu na scenie aktorowi koszyk ten przypomina naraz własną jego kreację w „Balladynie” sprzed lat czterdziestu kilku, do której scenografię sam Tadeusz Kantor stworzył. Koszyk zatem staremu aktorowi jego przeszłość, zaś innym aktorom co innego na pamięć przywodzi kawałki innych wspomnień, cudzych bądź ich własnych, więc na głos przywołują stare dzieje, głównie dzieje Krakowa. A co, na ten kolejny przykład, co ze sztukaterią na ścianach i suficie sali przy Sarego 7? Mówiąc dokładnie – co z golutkimi aniołkami? Są, owszem. A czy biorą udział? Biorą. To dobrze – lecz w czym właściwie?

Że ten magazyn materiałów wszelakich - z którego czeluści tylko marną cząstkę wysupłałem i wyrecytowałem - monstrualny jest – to problem niewielki. Właściwie – żaden. Kłopot naprawdę morderczy tkwi w tym, że reżyserka i autor dzieło swe – tycie przecież, bo godzinne - usypali z całej, literalnie całej zawartości monstrualnego magazynu, opróżniając go chyba łopatami do odśnieżania. Wszystko na scenę wrzucili! Nie ma litości!... Wyobraźcie sobie, jak wyglądałaby choćby dziecięca pralka na ubranka lalek, gdyby Słodowy zdurniał i stworzył ją – ze wszystkiego, co by mu do głowy wpadło, a nie wyłącznie z tego, co niezbędne, by pralka była pralką i po prostu działała, prała, czyli aby opowieść i efekt opowieści jasne były, jasne, czyste i nieodwołalne, zwłaszcza dla dzieci.

Piosneczki i wspominki, anegdotki i gimnastyka, miny wesołe i smętne, Żydzi i Polacy, katolicy i przechrzty, Wajda i Kantor, aniołki i telefon, głos Daniela Olbrychskiego i dzwoniące cymbałki, tamto i siamto, to i owo, i tysiąc innych ingrediencji, dużych i mikrych – a wszystko wciśnięte w godzinę zaledwie i w salę średniej wielkości! Kto w tej pękającej od nadmiaru ducce, co ją Ludwik Flaszen nazwałby może ducką wszystkoizmu, odnajdzie choć jedną, cienką, najcieńszą, lecz w miarę klarowną ścieżynę, którą przez tego „Żyda...” da się przejść od początku do końca i bez zawrotów głowy, bez omdlewania co krok? Ja – nie. A aktorzy: Natalia Hodurek, Izabela Kubrak, Piotr Różański i Maciej Sajur? Oni też nie. Oto na początku, zmieszani z widzami, aktorzy idą przez sień wiodącą na salę, śpiewają widzom przy uszach słynną pieśń „Va, pensiero...” z opery „Nabucco” Verdiego i – mdleją. Niczym muchy padają nam pod nogi, bo czują, że czeka ich babilońska ducka. Nie wyglądają na ludzi, którzy cokolwiek wiedzą o ocalającej ścieżynie. A później, gdzieś 10 minut przed końcem „Żyda...”, padają raz drugi. Padają być może dlatego, że 10 minut w ducce Mrozka i Hartung-Wójciak jest wiecznością czarną, czyli wyklucza koniec. Znikąd pomocy. Co robić? Oni – padają. Ja – powtarzam stare dzieje.

Kolejny raz w życiu, bodaj pięćdziesiąty, puszczam sobie moją ukochaną opowieść Słodowego „Jak zbudować łódkę z napędem”. Puszczam ją na cześć „Żyda...” w Bagateli oraz ku pokrzepieniu całej aktualnej reżyserii nadwiślańskiej. Wraca czystość. A po 20 minutach, które były minutami dokładnie 20, czasem wypełnionym materiałami wyłącznie niezbędnymi, zdaniami nieuchronnie jasnymi i tylko lekkimi, klarownymi ruchami palców Słodowego – dzieło jest gotowe. Oto łódka! Łódka, która jest łódką, ponieważ twórca dokładnie wiedział, co chce stworzyć oraz że ma to być łódka właśnie. I nie dość, że jest łódka, to, wyobraźcie sobie, łódka ta - nie tonie. W wypełnionej wodą płaskiej misce, napędzana mechanizmem wzorowanym na rybim ogonie, pływa sobie fachowo od krawędzi, do krawędzi. Tak w płaskiej misce, jak i na całym stole reżysera panuje porządek ten sam, co zwykle, i ten sam umiar. Kurtyna. Jutro puszę sobie opowieść o budowaniu pralki na ubranka lalek.

Paweł Głowacki


Czytaj także

Najstarszy grymas świata

Ostatnia aktualizacja: 23.11.2019 11:01
Wokół – buczący ogrom, co zdaje się nie mieć końca. I ścieżka dla Flecka. Mogłaby być inna, jest ta. Cóż, trudno. Cóż poczniesz, jak nic nie poczniesz? Idziesz. To wszystko, co możesz.
rozwiń zwiń
Czytaj także

List z Bergamo

Ostatnia aktualizacja: 29.11.2019 14:54
36 portretów widm spokojnych już, znużonych – one powinny wisieć obok 200 portretów wściekle szalejących widm z opowieści Kantora. Dopiero to byłoby pełnią, domknięciem okręgu, kropką nad i, ostatnią kropką nad ostatnim i. Ale jest już za późno. Już się nie da. Trudno.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Trochę piasku

Ostatnia aktualizacja: 06.12.2019 14:50
Po bardzo długiej ciszy palcem wskazuje skamieniałych i odpowiada. "Przychodzę, by nie zapomnieć, co mnie czeka w przyszłości". Jeśli dobrze pamiętam, dziennikarka naraz pojęła, że nie ma już więcej żadnych pytań do poety. Tak. Ale skąd wziąć pewność, że nie było inaczej?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Płachty ciemnej gazy

Ostatnia aktualizacja: 13.12.2019 16:41
Jeśli autor pięknych opowieści ma też przy okazji życie godne wielkiej literatury – tragiczne bywa to dla pięknych opowieści. W Polsce zwłaszcza.
rozwiń zwiń