Posłuchaj

Ostatnia aktualizacja: 12.06.2020 19:28
Lewa ręka na klamce, prawa noga jeszcze przed progiem, lewa - już po drugiej stronie. Za nim – jego cień marny, blady. Przed nim – nie wiadomo co.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/ROMAN KALISHCHUK

Posnęło wszystko. Butla, misy, szklanka,

chleb, nóż do chleba, fajans i zastawa,

szafa, bielizna, szkło, knot u kaganka,

stopnie, drzwi, zegar. Wszędzie noc nastawa.


Josif Brodski "Wielka elegia dla Johna Donne'a"


Na początku jest duch. Niechby lichy, skulony, szary, zalękniony i bezimienny, po prostu bidula z wieczności - lecz musi być. Musi się zjawić, nim na dobre się zacznie. Nawet marniejszy niż mysz – jest nieuchronny. Cóż zatem mówić o nieuchronności nieważkich gigantów, choćby o Duchu ojca Hamleta.

     We wrześniu roku 1965 Robert Hughes przybył do Montreux, aby dla nowojorskiej TV-13 nakręcić wywiad z Vladimirem Nabokovem. Twórcy „Przezroczystych przedmiotów” wysłuchał w jego apartamencie na szóstym, ostatnim piętrze starego skrzydła Hotelu Palace, w gabinecie z widokiem na Jezioro Genewskie i przepaść pod szczytem Dent d’Oche. A później poszli na spacer. Chwila oddechu pod miłorzębem, żwirowa ścieżka przy basenie, błękitny motyl nad trawami przy winnicy na brzegu jeziora. I nagle pytanie Hughesa o film. Jaką scenę pragnąłby Nabokov zobaczyć w kinie? Odpowiedzi są lekkie. Na przykład: Rosjanie opuszczają Alaskę – ujęcie foki bijącej brawo. Albo: Ślub Poego oraz pikniki Lewisa Carolla. I to jeszcze: Herman Melville przy śniadaniu, karmi kota sardynką. Tak, lekkość urocza. Lecz pada jeszcze jedna odpowiedź, jedno marzenie. Zobaczyć na akranie i zachować w domowym archiwum – Williama Szekspira w roli Ducha Starego Hamleta. W roli widma, bez którego pierwszego słowa Posłuchaj, wymruczanego do Księcia - „Hamlet” nie mógłby zacząć się na dobre, tak jak w ogóle nie mógłby powstać bez wszystkich słów Szekspira. Czy istnieje choć jedna opowieść Nabokova, gdzie tuż pod taflą zdań nie błąkają się duchy, wychylając czasem głowy na powierzchnię, duchy, bez których obecności - zdania byłyby martwe zupełnie? Czy nie jest aż tak, że to widma zmarłych są chóralnym narratorem „Przezroczystych przedmiotów” i dobrze wiedzą, co mówią, gdy do umierającego w finale bajki bohatera szepczą radę ostatnią: Tylko spokojnie, synu, nic na siłę?

     Tak, na początku każdej opowieści, także, a może zwłaszcza teatralnej - zawsze jest jakiś duch. Duch jako duch bądź jako bohater z krwi i kości aktora w roli bohatera – to w istocie obojętne, bo na scenie wszystko jest widmem. W sztuce Luigiego Pirandella sześć postaci scenicznych szuka autora - sześć duchów prosi o sceniczną bajkę, o ciało na dwie, trzy godziny. Przeglądam ogromną, przeogromną, świeżo wydaną księgę Krzysztofa Miklaszewskiego „Moje życie w teatrze” (Wydawca - Fundacja „Urwany Film”, Kraków), i myślę naraz o postaciach Pirandella, o Szekspirze w roli Ducha w marzeniu Nabokova. I pytam: Jak potężna jest liczba scenicznych duchów, tych zwiewnych i tych ociężałych, które przez ostatnie 56 lat szukały i znajdowały Miklaszewskiego może nie na wszystkich widowniach, lecz z pewnością na połowie widowni teatralnych świata całego? Porachował je kiedyś pan Krzysztof? Posłuchaj... – mówiły doń teatralne przedstawienia, te gigantyczne duchy, ulepione z wielu duszków pomniejszych, a on słuchał. Słuchał, by później odpowiedzieć na usłyszane, odpowiedzieć – recenzjami. Recenzje teatralne, teatralne eseje, felietony, reportaże, analizy, artykuły, notki, nekrologi, dotkliwe paszkwile oraz inne teksty i drobiny... Zliczył Miklaszewski wszystkie odpowiedzi swoje? Czy w przepastnych szufladach kuchennego kredensu ma zgromadzone wszystkie te słowne ślady czasu przeszłego-dokonanego, a raczej wielu czasów przeszłych-dokonanych, licząc od roku 1964, kiedy w wieku lat dwudziestu zobaczył w Kopenhadze „Radosne dni” Samuela Becketta, z legendarną Bodil Brigitte Udsen w roli Winnie, i pierwszy raz pisemnie odpowiedział na prośbę Posłuchaj...?

     Jedno pewne – „Moje życie w teatrze”, te 600 stron dużego formatu, jest tycim, tak, stawiam, że jedynie tycim wyborem z kartek śpiących na dnie bezdennych szufladach kuchennego kredensu Miklaszewskiego, co w istocie są szufladami omszałego czasu, podobnie jak szuflady kuchennego kredensu Leopolda Blooma w „Ulissesie” Jamesa Joyce’a. Tyle że u Blooma zastygł w szufladach pchli targ marnych rzeczy świata dawno temu zamarłego, w szufladach Miklaszewskiego zaś kruszeje pchli targ słów Miklaszewskiego, pchli targ świetnych językowych śladów po od dawno nieżywym już teatrze. Po jakim teatrze właściwie? Po jakich ludziach? Po jakich zdarzeniach? Jeśli gdzieś istnieje gmach taki - wejdźcie do archiwum nadwiślańskiego teatru powojennego. Wejdźcie i z ogromu zbiorów wydłubcie w ciemno detal jakiś. Jakikolwiek ansambl – amatorski lub profesjonalny, awangardowy bądź klasyczny, zaangażowany politycznie bądź politycznie obojętny. Jakiegokolwiek artystę – reżysera, aktora, scenografa, kompozytora. Jakikolwiek seans, jakiekolwiek czasopismo branżowe, jakiegokolwiek krytyka lub recenzenta, jakiegokolwiek dramaturga, jakikolwiek festiwal teatralny... Bo ja wiem, co? Nawet jeśli pechowo wydłubiesz nic, grudę pustki – i tak możesz mieć paradoksalną pewność, że Miklaszewski otarł się w życiu swym teatralnym również o to nic, rozmawiał z tym niczym, ostro się kłócił, po kłótni zaś – z niczym radośnie wódkę pił do samiutkiego świtu. Dlatego sensu nie ma streszczanie księgi „Moje życie w teatrze”, która naprawdę jest Miklaszewskiego księgą życia z duchami. Na domiar ciemności – jest księgą uparcie żywą, księgą rozwijającą się, rozkwitającą, bo nie dość, że wiele z setek pomieszczonych w niej zdjęć to portrety istot, co są już widmami, to z każdym rokiem zdjęć tak przemienionych – przybywa, będzie przybywać... Po co to streszczać? Po co tworzyć żałosną kalkę ogromnego i pęczniejącego katalogu duchów, które kiedyś, w wielu przeszłościach, albo ledwie mgnienie temu, jako wciąż tylko  kandydaci na duchy, mówiły do Miklaszewskiego: Posłuchaj...? Co innego kusi rzeczywiście mocno.

     Kusi pomyśleć: Czy nie mówią tak wciąż? Dziś, z wnętrza księgi? Jak by jeszcze raz, po latach, żeby nie zapomniał ten, który powtórnie ich słucha? Aby z bezdennych szuflad wybrać do książki swoje odpowiedzi na postawione mu niegdyś przez teatr pytania, musiał Miklaszewski przeczytać wszystkie odpowiedzi. To znaczy – morza całe. A czy w tekstach tych nie pobrzmiewają wciąż - tamte zagadki, echa tamtych zagadek i echa tamtej prośby, nakazu raczej: Posłuchaj...? Nie mogą nie pobrzmiewać. Kusi więc zapytać o drugą, wielokrotnie potężniejszą księgę, równoległą do sześciuset stronic „Mojego życia w sztuce”, księgę niemą, niewypowiedzianą, księgę-widmo, księgę-ducha, którą Miklaszewski musiał sobie mruczeć, układając księgę oficjalną – musiał, bo czytając siebie sprzed lat musiał w czytanym słyszeć brzęczenie niegdysiejszego Posłuchaj... Na kanwie śladów słownych – musiał snuć sobie niemą bajkę o przeszłości, o sobie tamtym, rok po roku. Trochę jak Krapp w „Ostatniej taśmie” Becketta, pyskujący na swoje magnetofonowe nagrania z dalekiej przeszłości. Albo całkiem jak wspomniana Winnie, która powoli zmienia się w piasek.

     Widział ją Miklaszewski w prologu swego świadomego, profesjonalnego bycia w teatrze. Widział Winnie na kopenhaskiej scenie w roku 1964, a później zapewne wiele, wiele razy, na wielu scenach. I wiele razy czytając arcydzieło Becketta – wsłuchiwał się w jej nostalgiczne bajania. Dobrze więc wie, że Winnie niewiele starcza, by zacząć wracać, kulawo opowiadając sobie przeszłość. Kilka, kilkanaście niedokładnie pamiętanych kawałków literackiej klasyki, kilka, kilkanaście biednych przedmiotów, wysypywanych z czarnej torby: lusterko, szczoteczka do zębów, lupa, grzebień, coś jeszcze, równie marnego. To wszystko. Nic więcej. Ale też tyle Winnie wystarcza, bo każda z marności jest niby ukłucie, albo uchylenie furtki, wiodącej w czas były.

     Na czarno-białej fotografii, wypełniającej okładkę „Mojego życia w teatrze”, Miklaszewski, przebrany za Kardynała z „Nadobniś i koczkodanów” Tadeusza Kantora, jest migawką na wieki unieruchomiony w uchylonych, wstawionych w powietrze drzwiach. Lewa ręka na klamce, prawa noga jeszcze przed progiem, lewa - już po drugiej stronie. Za nim – jego cień marny, blady. Przed nim – nie wiadomo co. Najpewniej kolejna opowieść o słuchaniu bajek starych duchów. A dalej, jeszcze dalej, najdalej, na końcu – być może ta druga, nigdy nikomu nie opowiedziana intymna opowieść o wszystkim, snuta sobie i tylko sobie przy układaniu „Mojego życia w teatrze”, katalogu oficjalnego, oficjalnej encyklopedii o wszystkim, co było.

Paweł Głowacki