Drugi powrót Melquiadesa

Ostatnia aktualizacja: 04.12.2020 22:03
Myślę, że kiedy opiekunka poszła po szylkretowy grzebień, zamierająca Prima Ballerina podniosła głowę, otworzyła oczy i długo, bardzo długo patrzyła przed siebie. W ciszy zupełnej czekała na słowo. 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock/NDAB Creativity

Salomon powiada: Nie ma na świecie nowej rzeczy. Tak więc jak Platon wyobrażał sobie, że wszelkie poznanie jest tylko przypomnieniem, tak przeciwnie Salomon powiada, że wszelka nowość jest tylko zapomnieniem.

Francis Bacon


     Nigdy już nie przypomni sobie tej chwili, kiedy, jak tyle razy wcześniej, spojrzała na swe dłonie, lecz pierwszy raz nie odnalazła ich imienia. Nie zjawił się w głowie rzeczownik dłonie. Trochę się dziwiła nieoczekiwanej wizycie dwóch kościstych, dziwacznych gości, z których każdy miał pięć płaskich lśniących twarzy na pięciu cienkich szyjach różnej długości, mimo to jednak chciała ich powitać, mówiąc:

- Dzień dobry! A później, przy kawie i ciastkach w salonie, pragnęła spytać grzecznie: - Kim jesteście? Skąd przybywacie? Tak. Lecz nie powiedziała nic. Bo słów tych też już nie było. Opuściły ją. Te i inne. Prawie wszystko od niej odeszło. Od dnia, w którym lekarz, patrząc w bok, rzekł lękliwie: Niestety… Alzheimer… Niewiele możemy zrobić… 7 lat… Najwyżej 14… Nie możemy zrobić nic… - znana jej rzeczywistość najbliższa zaczęła oficjalnie, a nie jak do tej pory skrycie, opuszczać ją na zawsze. Rzeczy, język, twarze, wspomnienia, cokolwiek, wszystko.

   Opuszczał ją świat uchwytny, oddalał się, nie ruszając się z miejsca, gdyż ze znanego - okruch po okruchu stawał się światem na powrót nieznanym, nowym, zagadkowym, jak w jej wczesnym dzieciństwie. Albo jak na samym początku powieści o wielkiej samotności. Mowa tam o zamierzchłej epoce, gdy świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich trzeba było wskazywać palcem.

     W chwili ciemnej diagnozy jej dni zmieniły się w jawne seanse nieodwracalnej utraty. Podobnie noce. Ubywało spokoju, gdyż coraz mniej było pewności. Z wolna narastały zaburzenia uwagi, słabły zdolności planowania, twardniała elastyczność władz poznawczych, usychało myślenie abstrakcyjne. Plątały się myśli, a także epoki, obrazy, ślady czasu przeszłego, kierunki świata. Sens opętańczego tańca igły busoli w jej głowie był nie do odcyfrowania. Obumierała pamięć. Twarze bliskich coraz mniej znaczyły, a w końcu nic zupełnie. 

    Ciało coraz śmielej odmawiało posłuszeństwa. Najprostsze czynności, najbanalniejsze gesty stawały się nieosiągalnymi cudami nie z tego świata. Na przykład - chodzenie. Puchło otępienie, zniechęcenie, obojętność. Rozrastała się rezygnacja, rozpleniała się na wszystkie strony apatia. I znikały słowa. Z odejściem każdego kolejnego - jakby zjawiała się w jej pokoju rzecz zupełnie nowa, świeża, choć przecież nikt niczego w pokoju nie zmienił od lat, żadnej nowej rzeczy nikt od dawna nie wstawił. Gdyby nie opuściło jej także słowo kartka - być może spróbowałaby poradzić sobie z narastającą obcością świata najbliższego tak, jak uczynili to bohaterowie powieści o wielkiej samotności, kiedy w ich miasteczko wsączyła się dyskretnie zaraza bezsenności, a tuż za nią - mordercza plaga zapomnienia.

     Na wszystkich rzeczach, roślinach i stworzeniach przyklejali bohaterowie karki z nazwami rzeczy, roślin i stworzeń, a także z krótką instrukcją ich używania, bo cóż komu po wiedzy, że marchew to marchew, krowa to krowa, a but to but, skoro nie będzie wiadomo, co począć z marchwią, krową i butem. Dla zupełnej jasności, głównie swojej jasności, na rogatkach miasta, blisko moczarów bez końca, umieścili napis: Macondo, zaś przy głównej ulicy - majestatyczny transparent z biedną, bezradną ułudą: Bóg istnieje. I trwali sobie w tej rozsypanej księdze, jako tako sobie żyli pośród gigantycznego szmeru milionów kartek bezładnej powieści, szczelnie pokrywających ich najbliższą rzeczywistość.

    Aż w końcu zjawił się w nieszczęsnym mieście Melquiades, Cygan-czarodziej o dłoniach niczym łapki wróbla. Jakiś czas temu zmarł wprawdzie, bezpowrotnie przekroczył próg śmierci, lecz psio wierny życiu - jednak wrócił oto. Wrócił, gdyż nie mógł znieść samotności śmierci. W pełnym niepojętej alchemii sakwojażu taszczył też flakon z miksturą pomocną w zmartwychwstawaniu słów. Po niewielkim czasie można już było zdjąć ze świata ocalającą świat powieść w strzępach. Do Macondo wróciła pamięć. Do Macondo, lecz nie do staruszki, o której piszę, na którą teraz patrzę kolejny raz.

     Jest krucha. Jest prawie ażurowa, jak lalka dalekowschodniego teatrzyku cieni albo koronkowy szal z Amsterdamu. Już chyba się poddała. Znieruchomiała, maleńka w wielkim wózku inwalidzkim, chyba już tylko czeka, aż nie będzie w niej żadnych słów. Nasłuchuje końca. Szykując się do oglądania w internecie krakowskiego festiwalu teatralnego Boska Komedia, znienacka trafiłem na to filmowe mgnienie z nią w roli głównej, jedynej. Na filmik tyci, na taneczny szkic, wszystkiego - ledwie kilka minut. Trzy? Cztery? Nie więcej. W internetowej Saharze bełkotu, także teatralnego - naraz taka czystość! Aż taka czystość! Aż tak bezlitosna hipnoza! Aż tak dotkliwy seans wywoływania duchów! Aż tak bolesny teatr!

    Oto młody mężczyzna założył zamarłej staruszce słuchawki i włączył odtwarzacz. Zadźwięczał strzęp Jeziora łabędziego. Ażurowa staruszka drgnęła. Choć wieki temu opuściły ją już słowa jezioro oraz łabędź, a dźwięki Piotr Czajkowski już nie skrywają dla niej żadnego konkretnego istnienia, żadnego jasnego kawałka przeszłości, żadnego wspomnienia - amsterdamska koronka otworzyła oczy. I obudziły się jej piękne dłonie, długie niczym szyje kobiet Modiglianiego, dłonie, których imię utraciła kiedyś bezpowrotnie. Obudziły się i zaczynają tańczyć nad ażurowymi kolanami, które nawet nie drgną.

    Dłonie znów są wielkimi skrzydłami łabędzia i znów sennie falują, jak sennie falowały wieki temu, na innej planecie, w roku 1967, kiedy na scenie któregoś z potężnych teatrów Nowego Jorku staruszka - wtedy zjawiskowa Prima Ballerina - tańczyła w baletowym arcydziele Piotra Czajkowskiego partię Odetty, dziewczyny przez ciemnego ducha zaklętej w białego łabędzia. Teraz oto - tańczy znów. Sobą, a także gdzieś w sobie, powtarza tamtą smutną bajkę. Przypomina sobie tamtą nieszczęśliwą miłość… Czyżby Melquiades wrócił znów? Tym razem - dla niej?

     Gdzie skrywają się ślady sztuki? Gdzie tropy swoje zostawia sztuka, skoro nieubłagana degradacja płatów skroniowych i ciemieniowych, jak też sporego kawałka płatów czołowych oraz zakrętów obręczy, przepoczwarza mózg w bezsilny, galaretowany orzeszek? Przez co jest pamiętana sztuka naprawdę dotkliwa, jeśli głowa już prawie martwa? Istnieją inne, trwalsze magazyny? Są miejsca bardziej odporne na czas? Czyżby ślady, tropy, znaki tkwiły na wewnętrznych ścianach żył? W najcieńszych włóknach mięsa? W strukturze ścięgien? W porowatej materii kości? I niewiele potrzeba, aby ożyły na chwilę, choć na kilka minut, jak ożyły w staruszce, którą kiedyś opuściło imię jej dłoni a później cała reszta świata, który był na wyciągnięcie ręki? Tak, najwyraźniej tam właśnie tkwi piasek przeszłości. I rzeczywiście niewiele potrzeba, aby wrócić choć na chwilę. Kilka dźwięków, parę taktów, głośno podane słowo.

     Staruszka wróciła. Przy tym zostańmy. Wróciła, lecz nie mam pewności, czy wie, że wróciła, gdyż nie wiem, czy gdy młodzieniec puścił strzęp Jeziora łabędziego - słowo powrót wciąż jeszcze było przy staruszce, czy już raczej gdzieś daleko. Tak, nie mam pewności, czy wie, że zatańczyła, że znów była białym łabędziem i jak kiedyś wiele, wiele razy na scenie w Nowym Jorku, znów skoczyła ze swym ukochanym Zygfrydem w przepaść, gdyż lepszy krótki ból na dnie niż przez życie całe nie móc być razem, skóra przy skórze. Ale że nie wie - to w sumie nie szkodzi. Zatańczyła stary swój taniec, pewnie ostatni raz. Tyle musi wystarczyć. I tyle wystarcza.

   A później, wieczorem, ustawiono jej pojazd naprzeciwko lustra, aby uczesać ją przed snem. Myślę, że kiedy opiekunka poszła po szylkretowy grzebień, zamierająca Prima Ballerina podniosła głowę, otworzyła oczy i długo, bardzo długo patrzyła przed siebie. W ciszy zupełnej czekała na słowo. Po czym prawą dłoń, na końcu wyprostowanej w łokciu ręki zwiniętą w ażurową piąstkę, uniosła przed sobą na wysokość oczu i wolno wyprostowała wskazujący palec.


Paweł Głowacki