Skarb Felice de Fedrisa

Ostatnia aktualizacja: 15.01.2021 17:00
Po kolejnych trzech wiekach, co miną od wielkiego odkrycia, salony nadwiślańskiej arystokracji zamrowią się replikami wiertarki znalezionej w Poznaniu. Rzecz jasna – replikami naturalnych rozmiarów.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: Shutterstock/bydvvid

Jeśli przewidujesz wieszanie mebli, wiertarka z udarem powinna znaleźć się w Twoim warsztacie. Narzędzie uzupełnione udarem posiada możliwość jednoczesnego wiercenia ruchem posuwistym oraz obrotowym. Dzięki temu bardzo pomaga w pracy z betonem.

Internet "Potężna maszyna do zadań specjalnych"

Zielonkawe łóżko z czasów Edwarda Gierka albo machina umiejąca zawrotnie kręcić cienkim lokiem ze stali i w trakcie kręcenia pukać nim, oporną materię grzmocić nieubłaganie oraz w rytmie godnym zazdrości. Co wybrać? Pod gmachem Teatru Polskiego przy ul. 27 Grudnia w Poznaniu – który z przedmiotów tych zakopać, aby za dwa tysiące lat, gdy po gmachu śladu nie będzie, drugi Felice de Fedris, przez przypadek odkopawszy tajemniczy przedmiot, zdumiał się tak, jak 14 stycznia roku 1504 pierwszy Felice de Fedris zdumiał się w Rzymie, na wzgórzu Oppio, niedaleko Koloseum? Wybieram udarową wiertarkę. Wygodniejsza.

Tamtego dalekiego dnia pierwszy Felice de Fedris doglądał winnicy. Naraz – coś twardego poczuł pod nogą. Płyta? Płaski kamień? Odsunął, zobaczył głęboki dół. Wlazł, zapalił pochodnię, płomień odkrył korytarze o cudnie zdobionych freskami ścianach. Ruszył. Szedł ostrożnie, bardzo długo, nie wiedząc, że wędruje labiryntem Złotego Domu cesarza Nerona. W rogu jednej z komnat dostrzegł skamieniałego mężczyznę z brodą, a tuż obok niego - dwóch chłopców. Wszyscy stali opleceni jakby potężnymi linami, każdy miał twarz na wieki wieków naznaczoną rysami bólu, znakiem przerażenia, cieniem śmierci. Pierwszy Felice de Fedris zamarł. I zdumieni też byli Rzymianie, którzy przybiegli pod dół, gdy wytaszczono już na światło dnia człekokształtny marmur. Co to? Cisza w odpowiedzi. Co to? Co to? Na rany Pana - cóż to jest? Gdyby nie Giuliano da Sangallo – jeszcze długo słyszeliby jedynie ciszę. To jest „Grupa Laokoona”, oznajmił Giuliano. To jest grecka, przez trzech artystów z Rodos wykonana rzeźba z okresu hellenistycznego, mniej więcej II wiek p.n.e., przedstawiająca kulminacyjny moment heroicznej walki Laokoona i jego synów, Etrona i Melantosa, z wysłanymi przez Apollona wężami, walki zakończonej zwycięstwem gadów. Sekret tej wypowiedzi nie jest zawikłany: Giuliano po prostu lubił czytać. Oznajmił, co oznajmił, gdyż wydobyty z głębi wzgórza Oppio stareńki marmur był bliźniaczo podobny do rzeźby, którą w pomieszczonej na kartach „Historii naturalnej” ekfrazie, Pliniusz Starszy słowami uwiecznił po tym, jak w pałacu cesarza Tytusa zachwycił się rzeźbą. Co dalej? W wielkim skrócie mówiąc - legenda odnalezionej „Grupy Laokoona” z roku na rok pęcznieje, aż oplata glob cały. Na przełomie wieków XVIII i XIX dochodzi do tego, że każdy arystokrata, zwłaszcza trywialny, pragnie mieć, więc ma w jadalni kopię „Grupy Laokoona”, rzecz jasna – naturalnych rozmiarów. A jeszcze dalej w czasie, po prostu dziś, ja myślę sobie, że u nas Laokoon i jego synowie – pokonaliby węże Apollona! Mówiąc dokładnie – z rzeźby moglibyśmy się domyślić rychłego heroicznego zwycięstwa człeka nad potworem.

Owszem, w dawnych czasach było tak, że gdy artysta miał przedstawić w dziele swym dowolną scenę z zamierzchłej przeszłości – przedstawiał scenę z zamierzchłej przeszłości, ni mniej, ni więcej. I tyle. Raczej w ogóle nie krasił cudzej zamierzchłości kwiatkami współczesności własnej. W marmurowym dziele artystów z Rodos trzy półnagie figury płci męskiej gołymi rękami duszą morskie węże, albowiem właśnie tak sprawy się miały w mitologicznym oryginale. Gdyby bój Laokoona i synów miał dziś powtórzyć w dziele swoim polski artysta nastrojony nowocześnie – oryginał byłby gruntownie zweryfikowany, cały w kwiatkach naszych czasów. Na przykład – gdyby artystą był Wiktor Bagiński, teatralny reżyser z Poznania, myślę, a właściwie pewność mam, że Laokoona i synów uzbroiłby w wiertarki. Tak! Ojciec operowałby potężną wiertarą udarową, chłopcy zaś – dużo skromniejszymi, lecz podobnie bezlitosnymi wiertareczkami na korbkę. Finał walki – wiadomy. Bo jeszcze się taki wąż nie narodził, co by mu człek wiertarką śmiertelnie nie dogodził. Oto Laokoon oraz synowie precz odrzucają lepkie ścierwa przewierconych gadzin i wolnym krokiem udają się na zasłużoną sjestę. A później żyć sobie będą długo i szczęśliwie. Aaameeen. Kurtyna. Oklaski.

Jak inaczej myśleć mam, jak mam być mniej brawurowy, skoro recenzję Adama Zawadzkiego z wyreżyserowanego przez Wiktora Bagińskiego w poznańskim Teatrze Polskim „Don Juana” Moliera uważnie czytam i naraz widzę – wiertarkę przytwierdzoną do krocza! Nie chce być inaczej – to ona! Owszem, dostrzegam też gierkowską kanapę, o której Zawadzki powiada, że jasnozielona jest, oraz że najwyraźniej jest kanapą porównywalną z kafkowskim Gregorem Samsą, gdyż potrafi się ona przemienić, a ściślej: przeradza się w postać o własnej narracji - lecz na mnie jednak mocniej działa słowny portret wiertarki. Widzę ją, wyraźnie ją dostrzegam, w detalach najmniejszych. Widzę ją tak precyzyjnie, że śmiało mógłbym w trakcie lektury ekfrazy Zawadzkiego coś przewiercić, ostro pukając, albo też coś przepukać, wiercąc zawrotnie, coś, cokolwiek, choćby blat biurka mojego. A kogo lub co pragnie przewiercić oraz puknąć, tudzież puknąć oraz przewiercić, niejaki Don Luis, ojciec bohatera tytułowego? O tym Zawadzki milczy. Powiada jedynie, że to właśnie Don Luis animuje lalkę-maskę umieszczoną na wysokości swego krocza, która to lalka operuje: atrybutem bardzo współczesnym – specjalnie ucharakteryzowaną wiertarką. A ucharakteryzowana ona jest – na kogo mianowicie? Może na głowę słonika, co zdobi z przodu niesłychanie zabawne męskie stringi? Tego też się nie dowiaduję.

Nie wiadomo, w jakim narzeczu zielonkawa kanapa snuje własną narrację, nie wiadomo, do kogo Don Luis czuje miętę aż tak mocarną, że uzbroił krocze swe maszyną do zadań specjalnych, w końcu nie wiadomo także, za kogo Don Luis przebrał maszynę do zadań specjalnych, aby jej prawdziwym wyglądem nie spłoszyć zwierzyny wytęsknionej. W ekfrazie Zawadzkiego wiele jest niewiadomych, ale za to jedno wiadomo niezbicie. Mierzę, rachuję, ważę – i wciąż na to samo równanie trafiam. Molier to – wiertarka! Takie dziś jest nasze dziś teatralne. Molier to Molier z wiertarką, gdyż sam Molier – to dziś trup. Po samym Molierze – cóż by zostało dla wnuków? Tyle, co zostałoby dziś po samym Szekspirze, samym Czechowie, samym Gombrowiczu, samym Mrożku… i tak dalej. Nic. Mówiąc dokładnie: dziś zakłada się z góry i bezlitośnie, że nic, dlatego też śmiało sięga się po kwiatki najprzeróżniejsze.

Gdy więc za dwa tysiące lat w Poznaniu, drugi Felice de Fedris przypadkiem wydobędzie z gliny zakopany tam dziś przeze mnie skarb teatralny, niechybnie zjawi się przy wykopalisku drugi piekielnie oczytany Giuliano da Sangallo, i zapewniając licznie zgromadzonych Polaków o swej atencji dla omszałych ksiąg krytycznych Adama Zawadzkiego, zwanego Pliniuszem Jeszcze Starszym, wskaże palcem oblepiony gliną artefakt i kategorycznie oznajmi: To było sedno „Don Juana” Moliera w Polsce roku pańskiego 2020!

Po kolejnych trzech wiekach, co miną od wielkiego odkrycia, salony nadwiślańskiej arystokracji zamrowią się replikami wiertarki znalezionej w Poznaniu. Rzecz jasna – replikami naturalnych rozmiarów.

Paweł Głowacki