Obrazki

Ostatnia aktualizacja: 24.04.2021 18:18
I każdy istniał będzie jak istnieje tytułowa postać bajki "Bardzo stary pan z olbrzymimi skrzydłami", ta wieczna figura, co rozsypuje się zupełnie, gdy analityk oznajmia spraną oczywistość: To anioł.
Mario Vargas Llosa i Gabriel Garcia Marquez
Mario Vargas Llosa i Gabriel Garcia MarquezFoto: Forum/Magnum Photos, PAP/EPA

Gdyby 5 września roku 1967 ktoś wsunął w dłoń Gabriela Garcii Marqueza żółtą kredkę, na kolumnie w holu hotelu Crillon, za którą się skulił, Marquez może skreśliłby portret, w dzieciństwie szkicowany przezeń bez ustanku i na czym tylko się dało. Była to głowa kobiety ściętej w cyrku przez maga Richardine’a.

Miał wtedy twórca "Szarańczy" lat sześć, siedem, jeszcze nie umiał czytać ani pisać, ale rysował, szkicował opętańczo. Jakby w zastępstwie. Jakby rysowanie było tym samym co pisanie. Jakby tu i tu szło w istocie o jedno - o stwarzanie obrazów. Rysował więc, cokolwiek, zawsze i na czym tylko się dało, a dało się na wszystkim. Patykiem na piachu patio, brudnym palcem na ścianach domu, na drzwiach, podłogach i pniach drzew widocznych z kuchni, ołówkiem w kajetach lub na najlichszych strzępach papieru. Mimo wściekłości babki Tranquiliny, przerażonej światem zaludnionym niepojętymi kreskami wnuka – bez ustanku kalkował krajobrazy zobaczone w komiksach, w kolorowych czasopismach, na płachtach codziennych gazet i te, które spotkał w snach oraz na jawie opowieści o duchach, co mu je Tranquilina snuła z "kamienna twarzą" dzień w dzień po szóstej wieczorem. W kreskach powtarzał też frenetyczne cuda cyrku, dokąd zabierał go pozwalający mu na wszystko dziadek Nicolas, pułkownik, bohater wojen domowych.

Był Marquez małym analfabetą, ale już rysował, gdyż przeczuwał, że obrazki ocalają przed banałem. Tylko przeczuwał, bo znaczenie słów "banał", "racjonalność" i całej reszty pozna później. Także słowa "ocalenie". To była zawrotna chwila. Znał już abecadło, umiał składać litery w sensowne całostki. Pewnego dnia, buszując w skrzyniach dziadka, znalazł staroć, zżółkłą książkę bez okładek – wybór z "Księgi tysiąca i jednej nocy". Otworzył. Trafił na moment, kiedy Szeherezada maluje słowami portret mędrca, co sześć stuleci przesiedział w zakorkowanej butli, aż uwolnił go rybak. Zwrócił mędrca życiu ziemskiemu, ocalił. Szeherezada zaś znów ocaliła siebie przed śmiercią, tak jak noc w noc ocalała wcześniej i ocalać będzie później, snując niekończącą się opowieść - rysując słowami tysiąc i jeden obrazków.

Bezdenną bajką będzie odwlekać ostateczną ciemność. Później, mając już za sobą wiele bajek własnych, wspomni Marquez chwilę, kiedy otworzył zżółkłą książkę. Byłem kimś, kto odkorkował butelkę i wychodził mędrzec wyrastający z dymu, i powiedziałem: "Kurwa, ależ to cudowne!" Było to dla mnie bardziej fascynujące niż wszystko, co do tej pory zdarzyło się w moim życiu: zabawy, malowanie, jedzenie i wszystko razem wzięte, i już nie mogłem przestać czytać. Nie, w istocie nie skończył z rysowaniem. Trochę czasu od "Księgi tysiąca i jednej nocy" minęło i zaczęło się pisanie - inna forma rysowania. Zaczęło się ocalanie obrazami lepionymi inaczej niż w epoce analfabetyzmu.

Bruno Schulz – nawiasem mówiąc, dałbym wiele, by usłyszeć słowa Marqueza o "Sklepach cynamonowych", o tych fantastycznościach Drohobycza, który był Macondo Schulza - w chwilach zagrożenia ponoć kreślił palcem w powietrzu tyci domek, siłą wyobraźni chował się w nim i czekał jak mysz, aż zagrożenie minie. Gdyby w tamto południe roku 1967 Marquez powtórzył żółtą kredką na kolumnie rysunek z dzieciństwa przed epoką abecadła – kto wie, być może nikt by Marqueza nie znalazł. Być może schowałby się w mitycznym portrecie odciętej głowy i ocalał, uszedł przed banałem, który czekał na niego w auli Wydziału Architektury Krajowej Wyższej Szkoły Inżynierii w Limie, we wtorek 5 września o godzinie 13.30.

Na scenie - on i Mario Vargas Llosa, dwie już wtedy gigantyczne gwiazdy iberoamerykańskiej literatury. Marquez - tuż po wydaniu "Stu lat samotności", czyli u zarania nieśmiertelności. Llosa – świeżo uwznioślony jedną z największych nagród kontynentu. Naprzeciwko nich – kilkaset istot oszołomionych możliwością zobaczenia wielkich gwiazd na żywo i bezpośredniego wysłuchania ich dysputy o literaturze. Tytuł spotkania: "O powieści w Ameryce Łacińskiej". Banał – to było nieuchronne. Niby cóż istotnego da się o literaturze rzec w dwie godziny tłumom, co przecież, jak to tłumy w takich razach, przybyły po strawę łatwą do przyjęcia, po tezy jasne, ostateczne, proste i nie sprawiające pamięci żadnych kłopotów? Przyszli ludzie, aby wziąć udział w lekcji anatomii, tyle że na sekcyjnym stole nie ludzkie zwłoki leżą, jak na obrazie Rembrandta, a iluzja literacka, nieogarnione labirynty bajek. Po lekcji wszystko powinno być jasne na wieki wieków amen. Tu jelito, tu wątroba, tu płuca, a tu serce, żyły z jednej strony, kości z drugiej, żołądek osobno, mózg w misce numer jeden, oczy na tacy, język zaś w misce numer dwa, i to by było na tyle, drodzy państwo, do widzenia, miłego popołudnia…

Ludzie przyszli trochę tak, jak się przychodzi, by sprawę załatwić, oczekując, że sprawa zostanie załatwiona bez komplikacji. Nawet jeśli załatwianie się przedłuża (wymianę zdań Marquez i Llosa dokończyli 7 września o 13.00) – banalności nie zmiękcza to zanadto. W sumie godziny cztery, nie dwie – dla alchemii literackiej cóż może znaczyć taka zmiana? Nie chodzi o czas, a raczej – nie tylko o czas. Chodzi o to, że bożek takich zbiorowych imprez wymaga od gadających użycia poetyki eleganckiego banału, operowania łagodnymi oczywistościami, operowania nimi – "z kamienną twarzą", jak u Tranquiliny opowiadającej zamarłemu na krześle małemu analfabecie hipnotycznie cudowne i budzące studzienny strach historie z życia widm. I tak też – banalnie oraz "z kamiennymi twarzami" - Marquez i Llosa rozmawiali wtedy w Limie. Można to dziś sprawdzić. Po 54 latach od spotkania w auli, Muza i Znak wydały, pięknie wydały, tom z tamtymi zdaniami wielkich bajkopisarzy, z tamtą rozmową, a wokół niej – garść wspomnień tych, co byli na widowni. I coś jeszcze jest. Okładka.

Okładka – jak pudełko z drewna o kremowej tonacji. W dole – czarne litery jak wypalone: "Dwie samotności. Dialog mistrzów". I wypalone nazwiska bajkopisarzy. Na górze – obraz. Obrazek, szkic, rysunek, kruchością przywodzący na myśl świat portretowany przez dawnych japońskich malarzy. Ptaki na owocowym drzewie. Cudne ptaki z jasnej czerwieni, jasnego fioletu i błękitnych pasm i plam, uczepione gałęzi stworzonych z tych samych barw. Jakie to ptaki? Rajskie? Ze snu? Mogłyby zdobić lekkie papuzie koszule, które Marquez zwykł być wdziewać w dni skwarne? I co to za owoce, do których zbliżyły dzioby? Wiele się pomylę, gdy powiem, że to owoce guawy, o których Marquez rzekł, iż tylko ten, kto zdoła opisać zapach gnijącej guawy, złowi istotę Karaibów? Brnąć dalej, niedelikatnymi pytaniami zmieniając obrazek w kopczyk plastrów?

Llosa tnie podobnie. Zgodził się na rolę prowadzącego rozmowę, więc zagaja tematy. Pisarz a świat, pisarz a ojczyzna, pisarz a pamięć, pisarz a ideologia, pisarz a polityka, pisarz a społeczeństwo, pisarz a to, tamto, siamto… Nie ma potrzeby przywoływać dokładnie ani ściśle katalogować, niech starczy temat: Samotność. Llosa drąży, docieka, Llosa szatkuje Samotność na cztery części, a później na kolejne, Llosa daje przykłady, robi wiele intelektualnych wycieczek, nie odpuszcza nawet na moment - i tak fragmenty analitycznie ciętej Samotności zaczynają zapełniać miski i tace obok sekcyjnego stołu. Co na to Marquez? Powiada: Nie zastanawiałem się nad tym. Dotyka ciemnych terenów podświadomości. Spowiada się z lęku przed laboratoryjnym tłumaczeniem sobie sekretu samotności. Wyznaje: Sądzę, że tego dnia, kiedy sobie uświadomię, kiedy już będę dokładnie widział, skąd ona się bierze, do niczego więcej mi nie posłuży. Po czym, mniej bądź bardziej wyraziście, na krócej lub dłużej - umyka w obrazy ze swoich powieści, albo z analfabetycznej epoki dzieciństwa, kiedy nie analizował prawie wcale, tylko obracał w obrazki wszystko, co go niepokoiło i zachwycało, na czele z magicznym gestem Richardine’a.

Po prostu, kiedy tylko może, Marquez wymyka się z lekcji anatomii w sfery nieuchwytne, nieprzekładalne, doskonale wystarczające sobie, zamknięte i pełne. Jak te zdobiące okładkę ptaki czerwono-fioletowo-błękitne, które są niczym mniej i niczym więcej tylko ptakami czerwono-fioletowo-błękitnymi. Tak jak samotność skamieniałego na krześle chłopca, dzień w dzień po szóstej wieczorem słuchającego babki "z kamienną twarzą" snującej opowieści o uporczywym życiu zmarłych, jest samotnością skamieniałego na krześle chłopca, dzień w dzień po szóstej wieczorem słuchającego babki "z kamienną twarzą" snującej opowieści o uporczywym życiu zmarłych. Kiedy dorośnie, chłopiec stworzy "z kamienną twarzą" wiele obrazków, z których każdemu będzie wystarczało, że jest obrazkiem tym właśnie, nie innym. I każdy istniał będzie jak istnieje tytułowa postać bajki "Bardzo stary pan z olbrzymimi skrzydłami", ta wieczna figura, co rozsypuje się zupełnie, gdy analityk oznajmia spraną oczywistość: To anioł.