Furtki

Ostatnia aktualizacja: 28.05.2022 13:48
Tak oto spotykają się. Ten, co przyszedł na świat równo sto lat temu, z tym, który równo sto lat temu odszedł. Pokornie przyjęli ostatnią lekcję Bergotte’a, dlatego pisząc - sięgali po niegdysiejsze farby. Wciąż i wciąż. Uparcie.
Bitwa pod Grunwaldem Juliusza Kossaka
"Bitwa pod Grunwaldem" Juliusza Kossaka Foto: Polona/domena publiczna

                            otwieram jej drzwi, skrzypią

                            i szept: „ta szafa to wejście do piekła”

                            patrzę: miedzy wieszakami

                            czerwona suknia i czarne skarpetki

                            Dantego

 

Miron Białoszewski 

 

     Kto bez wahania rozstrzygnie, czy Bergotte’a, wielkiego, nigdy rzeczywiście nieistniejącego powieściopisarza, zabiło kilka niedogotowanych kartofli, czy kawałek żółtej ściany w "Widoku Delft" Ver Meera? Ołowiany obiad czy pisklęca plama malarskiego arcydzieła? Bulwy żałosne, a może jednak obezwładniająco piękny blask? Co gorzej działa na uremię, której lekkiego ataku doznał Bergotte tamtego fatalnego tygodnia? W połączeniu z uremią – co tworzy truciznę dławiącą ostatecznie? A może uremia nic do rzeczy nie ma? Może naprawdę decydujące było spotkanie inne zupełnie, inna bliskość innych światów na pozór odległych od siebie – ów fakt, że wielki pisarz, jak na kartach "W poszukiwaniu straconego czasu" wyzna Marcel Proust, wielki pisarz z czarną bródką i czerwonym nosem skręconym w kształt muszli ślimaka, ostatni raz w życiu patrzył z bardzo bliska na ubóstwiony obraz, mając w rozdętym brzuchu mętne zwały najtrywialniejszego pokarmu świata? I dopiero wtedy wreszcie zrozumiał wszystko?

Jakakolwiek jest prawda – Bergotte zmarł przed "Widokiem Delft". Od lat nie opuszczał domu, od lat nic nie robił, od lat niczego poważnego nie przeczytał i nie napisał zdania godnego pamięci. Jakby już tylko czekał. Obojętniał, nieruchomiał, stygł. I naraz przypadkiem spojrzał na recenzję plastyczną, na słowa o kawałku żółtej ściany w ubóstwionym przez siebie arcydziele… Że co? Kawałek żółtej ściany z daszkiem? Gdzie? W którym miejscu płótna? Przecież zna "Widok Delft" na pamięć, każdy detal! Ba, kropkę każdą! Zatem? Musi zobaczyć raz jeszcze! Kilka więc nieszczęsnych, wyjętych z gara zbyt wcześnie ziemniaków, i łykanie prędkie, na stojąco, dławiąc się prawie, a dalej – bez mała bieg przez miasto. Ulice, schody muzeum, korytarze, wystawowe sale, wreszcie, w kolejnej – sedno. Namalowana przez Ver Meera wieczność krajobrazu na pozór nie wiecznego, zwykłego niby kartofel. Domy, dachy, mur, rzeka, piasek i na piasku ludzie bezimienni, tyci. Tyci, lecz – nieśmiertelni. Oni i wszystko wokół nich, także cel podróży Bergotte’a, żółć pod daszkiem, tak, w ostatecznym rachunku wszystko - nieśmiertelne. Wlepiał wzrok w bezcenną ścianę – pisze Proust – jak dziecko wpatruje się w żółtego motyla, którego pragnie pochwycić. Ale z życiem było coraz gorzej. Zawroty głowy, powolne odpływanie świadomości, krzepnięcie najciemniejszego przeczucia. Sił starczyło Bergotte’owi jeszcze na to jedynie, aby nad pęczniejącymi w brzuchu kartoflami wyszeptać sobie lekcję ostatnią, ostateczną. Gorzką, bo zbyt późną. Ale w końcu zrozumiał. Tak powinienem był pisać. Moje ostatnie książki są za suche; trzeba było je pociągnąć kilka razy farbą, uczynić każde zdanie cennym samo w sobie, jak ten fragment żółtej ściany… Pierwsze omdlenie. Po chwili – cios drugi, ostateczny. Powaliło go wpierw na okrągłą kanapę przed "Widokiem Delft", a później na ziemię. Kawałek żółtej ściany z daszkiem - zniknął na zawsze.

     Proust umiera w roku 1922, równo wiek temu. Wiele lat później, gdy czytał ten pomiędzy szarym ziemniakiem a genialną żółcią rozpięty proustowski portret śmierci Bergotte’a - urodzony równo wiek temu Miron Białoszewski zapewne uśmiechał się cienko, ciepło. Ile razy w opowieściach własnych – wszystkich, od prozy poczynając, przez wiersze i teatr idąc, a na gigantycznym "Tajnym dzienniku" kończąc – tworzył bliźniacze, nagłe rozpięcia? Ile razy uchylał piórem furtkę, drzwi, okno albo po prostu szeroko otwierał oczy i na karkach słów sączył, przesączał kawałki wieczności wprost do wnętrza napotkanej, zobaczonej, usłyszanej szarej chwili doczesnej, bądź na odwrót: strzępy chwilowej codzienności – wsuwał w namalowane, napisane lub z nut utkane światy zupełnie i bez końca niezmienne? W byle szafie, z tyłu, za rzeczami zapomnianymi - twórca "Boskiej Komedii" żyje w ciemności. Rytmy Jana Sebastiana Bacha, z gramofonu Białoszewskiego sunące przez otwarte okno wprost w nieruchome powietrze warszawskiego blokowiska, zapętlają się z szuraniem staruszka, idącego asfaltową alejką do ławki tuż pod oknem pełnym Bacha, która oby nie była ławką bezradną, jak u Prousta bezsilną okazała się dla Bergotte’a okrągła kanapa tuż pod wiecznością "Widoku Delft". W "Zawale" notuje jedno swoje spojrzenie, które uchyliło furtkę dla innego dalekiego czasu: Długowłosy je najwięcej, bo jest dość potężny, uprawiał boks. Ma nie tylko pulchne loki, ale i wąsy. Lecą dwoma strumykami do końca głowy. Od połowy drogi to już włosy udające wąsy. Dziś przebudziłem się rano, spojrzałem na niego. Bolesław Chrobry z Matejki, no tak… I tak oto jeden bohater Pocztu Królów Polskich przyszedł przed śniadaniem do szpitala dla sercowców… Wystarczy.

     Kiedyś przeliczyłem te u Białoszewskiego falowania epok, te furtki, na chwilę - często trwającą tyle, co jedno zdanie - uchylone pomiędzy odległymi od siebie czasami. Pamiętam, że wyszło grubo ponad sześć setek. Może nawet ponad siedem, dobrze nie pamiętam. A u Prousta, choćby tylko na stronicach siedmiu tomów "W poszukiwaniu straconego czasu"? Myślę, że liczba przejść jest podobna. A jeśli mniejsza, to ciut. Nawet najprostsze gesty, słowa najbanalniejsze, Proust uporczywie zlepia z innymi, dawnymi formami istnienia gestów i słów. Jego bohater, Marcel, podróżując samochodem, dla mieszkańców mijanych wiosek staje się naraz wędrowcem, któremu na flamandzkich płótnach służąca nalewa kielich strzemiennego; którego widać na pejzażach Cuypa, jak pyta o drogę przechodnia. Szareńka kucharka przypomina alegorię Miłosierdzia z fresków Giotta w Padwie. Lokaj Guermantes’ów to jako żywo główny bohater portretów Mantegni, pozornie nijaki szofer pozwala dumać o cudach świętej Cecylii, i nawet najbanalniejsza w świecie kierownica samochodu nie jest pozostawiona sama sobie – na kanwie jej kolistości snute są refleksje o symbolice koła w gotyckich katedrach. A zwykła, trywialna, tyle że rozchwiana płyta chodnikowa przed pałacem Guermantes’ów w Paryżu? Czy to nie przez nią, niczym przez poziomą, uchyloną furtkę, w znikającą codzienność bohatera wsuwa się Wenecja zupełnie i bez końca niezmienna, miasto, gdzie kiedyś, na placu przed bazyliką św. Marka, pod stopą bohatera bardzo podobnie zakolebała się płyta prawie identyczna? Wiele, wiele lat później Białoszewski jedzie do Paryża, po czym w "Szumach, zlepach, ciągach" notuje tę oto przewrotną wariację nagłej bliskości niedogotowanego kartofla i genialnej żółci. Sekwana zielona i wąziutka. Między betonami w korytku. Trzeba podejść całkiem, żeby ją zobaczyć. Na bulwarze Saint-Germain ani śladu Prousta. Innego dnia wlazłem tu w kupę w biały dzień.       

     Tak oto spotykają się. Ten, co przyszedł na świat równo sto lat temu, z tym, który równo sto lat temu odszedł. Pokornie przyjęli ostatnią lekcję Bergotte’a, dlatego pisząc - sięgali po niegdysiejsze farby. Wciąż i wciąż. Uparcie. Awangardowi przecież, wręcz rewolucyjni, a bez wytchnienia pociągali swą rewolucyjność plamą żółci Ver Meera, nutami Bacha, olejnymi wąsami Chrobrego, niezmienną Wenecją. I tysiącem innych starych barw, starych kształtów, starych melodii, starych opowieści. Nie mogli się nie spotkać.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki