Linijka Jana Sebastiana Bacha

Ostatnia aktualizacja: 28.01.2014 13:39
W niedzielne południe Krzyżowski i Loga-Skarczewski przez godzinę lepili fantastyczny, czysty teatr, podając tylko te słowa, które zostawił nam Szekspir, w kolejności ustalonej przez Szekspira. To wszystko.
Radosław Krzyżowski, Wiktor Loga-Skarczewski i Grzegorz Piętak na 437 KRAKOWSKIM SALONIE POEZJI w Teatrze  im. Juliusza Słowackiego,26 stycznia 2014; czytanie cyklu sonetów Szekspira w ramach obchodów 450. rocznicy urodzin Stratfordczyka;
Radosław Krzyżowski, Wiktor Loga-Skarczewski i Grzegorz Piętak na 437 KRAKOWSKIM SALONIE POEZJI w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, 26 stycznia 2014; czytanie cyklu sonetów Szekspira w ramach obchodów 450. rocznicy urodzin Stratfordczyka;Foto: Andrzej Głuc

Właśnie mija równo 450 lat od roku jego urodzin. Jakby nie liczyć – kupa czasu. Nazywał się William Szekspir. Zostały po nim słowa. Cały ocean. Cały kolosalny mruk języka, w wielu tonacjach nie do podrobienia.
Na przykład – 154 sonety. Choćby ta w dwóch wersach fraza z sonetu CIV: „Three April perfumes in three hot Junes burned,/ Since first I saw you fresh, which yet are green”. Wedle Marii Sułkowskiej: „Trzech kwietniów wonie czerwiec spalił żarem,/ Odkąd Cięm ujrzał: jeszcześ i dziś młody”. Albo ta z sonetu XXXI doskonałość: „How many a holy and obsequios tear” – „Ileż mi łez płonących, wbrew niekiedy chęci” (Jerzy S. Sito). Tak, został po Szekspirze ocean słów. Słów tych, nie innych. Nie moich, ani twoich. Nade wszystko – słów poukładanych tak, a nie poukładanych inaczej. I nic się w tej materii nie zmieniło przez lat ponad 400. Na ostatnim Krakowskim Salonie Poezji Radosław Krzyżowski i Wiktor Loga-Skarczewski z okazji w miarę krągłych urodzin Szekspira czytali część jego sonetów – od XXXI, do LX. I w godzinę ulepili teatr fenomenalny – nie ruszając się zza stołu, nie przebierając się za nikogo, nie obklejając się sztucznym włosiem, nie pudrując twarzy, bez rekwizytów, bez scenografii, bez reflektorów, bez uprawiania własnej twórczości językowej, jedynie podając słowa wyłącznie Szekspira, w kolejności jedynie tej, którą on wybrał i uwiecznił ponad cztery wieki temu, gdzieś w Londynie, nocą lub o brzasku.
Cóż dziwnego w tym, że Krzyżowski i Loga-Skarczewski tak uczynili w niedzielne południe? Cóż zdumiewającego w tym, że artysta, który cudzą starą opowieść na głos serwuje widzom do usłyszenia, do uwierzenia – właśnie tę, a nie inną serwuje?
„Wariacje Goldbergowskie” Jana Sebastiana Bacha. Kolisty strumień nut doskonałych, ułożonych, by cierpiący na bezsenność hrabia Keyserling mógł bez popadania w szaleństwo przetrwać potworną ciszę i ciemności nocy, słuchając jak w pokoju obok sypialni jego domowy klawesynista Goldberg gra „Wariacje...” One i trzy arcymistrzowskie ich wykonania: Wandy Landowskiej na klawesynie, Glenna Goulda na fortepianie i Wilhelma Kempffa na fortepianie. Niby co w tym niebywałego, że u każdego z trojga tych magików są te same nuty w identycznej kolejności, choć przecież w efekcie mamy trzy zupełnie różne odcienie tej samej cudzej opowieści sprzed lat? Legenda głosi, że kiedy syn Bacha ćwiczył na klawesynie, stary, ociężały Bach leżał na sofie, nie czynił żadnych uwag, a tylko się podnosił, kiedy syn zagrał nutę nie tę, która stała na pięciolinii - wstawał, podchodził do instrumentu i prał gówniarza po łapach, po czym wracał na sofę. Wstawał-prał-kładł się, wstawał-prał-kładł się, wstawał-prał-kładł się. I tak do końca lekcji. Czy jest poważny powód, by się zdumiewać zachowaniem starego Bacha? A zachowaniem Światosława Richtera? Powiedzieć, że ten kolejny magik na pamięć i na wylot znał to, co grał publicznie, to nic nie powiedzieć. A przecież on zawsze miał przed oczami otwarte nuty, nigdy nie odrywał od nich wzroku. Cóż w tym dziwnego, że nie ufał sobie, że lękał się chętki, co by go bez nut najść mogła, chętki do zawsze chamskiego, zawsze niesmacznego, zawsze nie na poziomie poprawiania oryginału nutą własną, albo i pięcioma nutami? I jeszcze jeden magik, chwil temu parę zmarły dyrygent Claudio Abbado. Czy jest coś bulwersującego w tym jego wyznaniu: „Określenie <wielki dyrygent> nic dla mnie nie znaczy. Wielki jest tylko kompozytor”. Czy Abbado byłby bardziej na czasie, gdyby zasugerował: „Każdy kompozytor jest z definicji głupi, mądry z definicji jestem tylko ja”?

„Wariacje Goldbergowskie” i Landowska, Gould oraz Kempff. Albo: „Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa i przedstawienia Petera Brooka, Giorgio Strehlera, Jerzego Jarockiego. Trzy odmienne planety, ale na każdej te same słowa Czechowa, ułożone przez Czechowa. Dziwi cię to? Konrad Swinarski, który gdy „Hamleta” reżyserował, we wszystkich możliwych słownikach aż do znudzenia badał znaczenia słów, by się dowiedzieć, czy może skreślić choć jedno, i jak wiele straci, jak wielki błąd popełni, skreślając. Swinarski też cię dziwi? Co w tym dziwacznego? Co dziwacznego jest w - normalności?
Dlaczego nikogo nie zdumiewa, że kiedy się stare rzeźby pokazuje, choćby „Myśliciela” Augusta Rodina – to żaden polski młody rzeźbiarz nie obtłukuje oryginału nocą, by go zmienić w postać, dajmy na to, zadumanego nad losem Polski Jana Pawła II? Gdy kilka dni temu pokazano w Londynie „Słoneczniki” Vincenta van Gogha – były to „Słoneczniki” van Gogha, a nie „Słoneczniki” z domalowanym nocą polskim lekarzem, co by miało wstrząśniętych koneserów uczulić na złą kondycje naszej służby zdrowia. Pomijając wielki niegdysiejszy gest Witolda Gombrowicza, który poprawiał „Boską Komedię” Dantego – jakoś nikt nie mdleje, kiedy się dziś stare opowieści drukuje, nie każąc ich wcześniej unowocześniać jakiemuś stylistycznie i semantycznie rzutkiemu młodemu artyście nadwiślańskiemu, na przykład – Pawłowi Demirskiemu. A na pokazach filmu Ingmara Bergmana „Tam, gdzie rosną poziomki” każdy ze spokojem przyjmuje fakt, że nikt nie zmienił tytułu na: „Tam, gdzie rosła Solidarność”, ani że nikt, używając w tym celu najnowszej techniki, nie zastąpił grającego u Bergmana główną rolę Victora Sjöströma – Robertem Więckiewiczem, zabawnie małpującym Lecha Wałęsę.
Muzyka, rzeźba, malarstwo, literatura, film wreszcie. Owszem, zapewne zdarzają się w tych dziedzinach różne cudactwa, różne kabaretowe dowcipasy, co dworują sobie z dzieł oryginalnych, różne malownicze gesty kontestujących harcerzy – lecz to jest margines, jałowa ścieżka, raczej niezbyt poważnie traktowana. Ot, dziecinada. Generalnie, na co dzień, z dziedzinami tymi jest tak, że panuje w nich – normalność. Dlaczego tylko w teatrze, zwłaszcza naszym, obowiązuje anormalność? Czemu akurat tutaj pęcznieje pospolite ruszenie marginesu? Dlaczego jedynie w teatrze nie dziwi to, co by zdumiewało gdzie indziej, gdyby się tam zdarzało? Niepojęte.
W niedzielne południe Krzyżowski i Loga-Skarczewski przez godzinę lepili fantastyczny, czysty teatr, podając tylko te słowa, które zostawił nam Szekspir, w kolejności ustalonej przez Szekspira. To wszystko. Tyle im musiało wystarczyć i tyle im wystarczyło. Zeszli na dno liter, nie przemilczając żadnej. Zeszli do końca – i tam dotknęli każdy siebie. Swymi głosami oddając uwiecznione przez Szekspira falowanie wszystkich masek miłości – smakowali własne ich falowanie w roku 2014. Bo z miłością w istocie nic się nie zmieniło przez cztery i pół wieku. Jest z nią – jak od zawsze było, do końca będzie – jak jest dziś. Czytając słowa sprzed ponad czterystu lat – czytali po prostu życie tu i teraz. A wszystko dlatego, że przez godzinę - z duszą na ramieniu, by niczego nie przeoczyć i nie dodać niczego - uważnie patrzyli w wydrukowane na kartkach partytury bardzo starych sonetów. W to. Tylko w to.
Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR
Czytaj także

Klucze Jerzego

Ostatnia aktualizacja: 14.01.2014 17:00
Fantastycznie błąkał się między czasami, miejscami, faktami, niczym Jan Potocki – wysnuwał opowieści z opowieści, i jeszcze, i jeszcze, i dalej. Mówił tak, jakby malował, rysował. W istocie – nieuchwytny. Czyli taki, jak zawsze. Aż zaczęło świtać.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Godzina czystych słów

Ostatnia aktualizacja: 21.01.2014 14:00
"Wesele” jest dziś o tym, że należy „Weselu” dać wybrzmieć na czysto. Nie gmerać w nim, nie międlić go, nie naginać, nie dławić. Trzeba po prostu łapy swoje - za plecy przełożyć. I tyle.
rozwiń zwiń