Spojrzenie woźnicy z brązu

Ostatnia aktualizacja: 28.07.2016 22:04
Dobrze wiedział, że istnieją opowieści, w spotkaniu z którymi jest się zbyt małym, by móc mówić. Wtedy trzeba po prostu odejść. Niespiesznie, bez słowa, z lekko opuszczoną głową. Jak on od spojrzenia brązowego, jednorękiego woźnicy w Delfach.
Spojrzenie woźnicy z brązu
Foto: Corey Burger/flickr/CC BY-SA 2.0

Co zatem jest głównym tematem książki? Odpowiedź jest bardzo prosta. Oto główny temat: Bloom i los.

Vladimir Nabokov o „Ulissesie” Jamesa Joyce’a

 

„Jeśli można zobaczyć...”, przypomniała mu się naraz ta jego myśl bardzo odległa. „Jeśli można zobaczyć przepaść, to widzę właśnie przepaść”. Stare słowa, słowa z początku, wróciły, gdy na koniec słuchał oceanu. Lata temu, na początku, czytał ocean ten, teraz łowił jego szum. Już tylko na to starczało sił. Słuchał i jak ojciec w jego bardzo dalekim wierszu – „smakował uśmiech w wargach wąskich”. Bo cóż to był za prezent dźwiękowy! Bajońskie pudełko! Taśmy z nagranymi w oryginale opowieściami Williama Szekspira! Tkwiła wśród nich „Burza”? A „Hamlet”? To falowanie powietrza, falowanie akurat wtedy - w czerwcu roku 1998, w ostatnim jego czerwcu, ostatnim lipcu, po którym już nie było sierpnia, może miesiąc, dwa miesiące przed ostatnim czerwcem, nieważne! To z głośników sunące nieogarnione falowanie słów akurat wtedy, gdy mógł już tylko słuchać i czekać, patrząc czasem na gałęzie za oknem, leżąc na wznak, lub unosząc się trochę na łokciu, lecz nieczęsto, jedynie w chwilach naprawdę dobrych, coraz rzadszych. Szumiał „Hamlet”? Musiał szumieć.

Wiele czasu wcześniej Zbigniew Herbert pisał o nim. Był rok 1952. Zabawne: Herbert miał wtedy lat 28 - z grubsza tyle, co dzisiejsi wstępujący reżyserzy teatralni. „Hamlet na granicy milczenia”, taki tytuł nosi ta opowieść – debiutancki Herberta esej, który jest w istocie seansem oskórowywania „Hamleta”, zdzierania zeń warstwa po warstwie narosłych interpretacyjnych truizmów, banałów obiegowych i poręcznych, wygodnych półprawd lub przedszkolnych bredni, suchego papieru uaktualnień i nowoczesności, w końcu łatwizny kilku odwiecznych wytrychów, jak „hamletyzowanie” lub „flegmatyczność księcia wiecznie galaretowatego”. Dziś najlepiej jest esej ten czytać w tomie „Mistrz z Delft”, gdyż dwie strony za szekspirowskim esejem – Herberta „Diariusz grecki”, mała lekcja sztuki bycia blisko starych opowieści. „Jak pachnie marmur?”. O to Herbert pyta siebie w Sunion. Nie o Ideę rzeźby lub budowli, nie o Przesłanie, Pouczenie, Filozofię. I nie interpretuje, nie nagina, nie szuka analogii do współczesności. On przykleja nos do białego kamienia, wtyka go w kolumnę i czeka aż nos złowi idącą z wnętrza, z sedna sunącą smugę, w której jest to, co najistotniejsze. „Marmur odarty ze skóry, marmur uszkodzony, musi mieć jakiś zapach”. Tak, lecz na razie – w nosie nic. Pocieszenie więc: „Przyjdę tu kiedyś w porze deszczu, kiedy kamienie się pocą, i wtedy odkryję zapach marmuru”. Wobec pałacu w Knossos jest podobnie cierpliwy. Nie ufa hubie analiz, co nią obrosły kamienie. Łazi więc, uporczywie się włóczy, bez planu błądzi po pałacu, idzie „przez sale, portyki, dziedzińce, studnie światła, tarasy”, tam i sam, w kółko, wciąż od nowa. I czeka. „Jest to mój sposób na to, aby poruszyć architekturę, aby zaczęła drgać, aby zaczęła krążyć”. Warto było. Pałac „zaczyna krążyć, prawie tańczyć”. Zaczyna cierpliwemu w nagrodę snuć swą niemą opowieść, bogatą i bardzo, bardzo teatralną. Tak, pałac mówił do Herberta, nie odwrotnie. Nigdy nie powinno być odwrotnie. „To nie my patrzymy na dzieła sztuki”, notuje sobie Herbert w Delfach, by nigdy nie zapomnieć, notuje obchodząc ostrożnie arcydzieło z brązu – woźnicę Kritiosa. „To nie my patrzymy na dzieła sztuki, ale dzieła sztuki patrzą na nas”.

W 1952 roku, mając lat 28, Herbert czytał „Hamleta”, powoli obchodził słowa i czekał, aż od nieogarnionego szumu oceanu odpadną piski, jęki i inne jazgoty - dźwięki, które nie są szumem oceanu. Tak sama z siebie czyściła się przestrzeń, tak czyścił się czas i postać Księcia. Wyznał Herbert: „Mogę długo z twarzą w dłoniach powtarzać Elsinor, Elsinor, Elsinor, ale z głębi mojej wyobraźni nie wysuwa się na powierzchnię zamkniętych oczu żaden obraz”. Dodam: żaden obraz konkretny, żaden punkt świata w czasie żadnym. Więc? Gdzie Hamlet wpierw podnosi głowę, a później ginie? I kiedy? Jako że w słowie „Lear” i w słowie „Watykan” występuje samogłoska „a”, pewien wciąż młody, duchem zwłaszcza, reżyser rozgrywa swego „Króla Leara” - w Watykanie właśnie. Fakt, iż w słowie „Elsinor” tkwi „o”, nie wystarcza Herbertowi do umieszczenia Elsinoru w Polsce, Norwegii, Holandii, Japonii, Mongolii, Rosji lub na Polinezji, słowem – gdziekolwiek, choć przecież w słowie „gdziekolwiek” literka „o” sterczy jak byk. Herbert wybrał czekanie. I zobaczył – „przepaść, właśnie przepaść”. Zobaczył: „obłoki, morze i wiatr”, jeszcze „trochę mgły i kamieni” – te „kruche ramy, w których zamyka się świat pełen niedopowiedzianej widzialności”. Pojął, że Elsinor to „bezimienna przestrzeń, płaski stół, na który los rzuca kości”. Płaski stół, to znaczy – płaska scena teatru.

Nie inaczej z Księciem. Nic mu Herbert nie wmawiał, nic nie dopowiadał, nie doczepiał, nie krasił niczym. Czekał, aż opadną zeń wszystkie banalne acz poręczne „hamletyzowania”, „chwiejności nie do usunięcia”, „słabeuszostwa”, „łajzowatości”, „bladości” oraz inne „dygoty”. Cierpliwie czekał, aż z Hamleta zsunie się Heniek doraźny, chwilowy, klecony przez reżyserów ku uciesze konkretnego miejsca w czasie konkretnym. Czekał, aż Książę odzyska „krew, żółć i wielkość”, i zacznie w nagrodę snuć cierpliwemu swą opowieść prawdziwą. Jaki jest jej temat? Bardzo prosty: Hamlet i los. Nic więcej. Nic mniej. Książę i jego bezlitosne dorastanie do losu, do roli mściciela, której nie dane mu było udźwignąć, ale którą podjął. Wpierw podniósł głowę, gdyż czuł, że nie może nie podnieść głowy. A później wybrał rapier. Nie chciał inaczej. Nie sam mózg laboranta o uschłej skórze, nie sam aptekarski intelekt bez nóg i rąk, nie. Hamlet pełny, Hamlet od stóp do głów - nie chciał inaczej. „Myśli całym swoim życiem i całą swoją osobą”, zapisze sobie Herbert, by nie zapomnieć. W Sunion dotknął nosem kamień, wetknął go w szczelinę kolumny, by złowić zapach marmuru – istotę starych kształtów, bez złowienia której mówienie o starych kształtach jest kręceniem korbą spłowiałej katarynki. W 1952, gdy czytał „Hamleta”, ułożył zdanie o łowach podobnych, porównywalnie nieuchronnych, zdanie, które - niczym reszta słów tamtego debiutanckiego eseju o Księciu prawdziwym - wróci doń w roku 1998, kiedy niewiele dni przed własną lipcową śmiercią słuchał będzie „Hamleta” z taśm, patrząc na zielone gałęzie za oknem. „Palce dotykające czaszki Jorika są początkiem refleksji”.

Rzecz jasna – mógł frazy tej nie napisać. Mógł nie skomponować „Hamleta na granicy milczenia”, jak nie skomponował żadnego eseju o doskonałej rzeźbie z brązu w Delfach. „Woźnica Kritiosa patrzył na mnie chłodno, bez aprobaty, i znalazł mnie po prostu nieinteresującym”. Nie obruszył się Herbert. Wiedział, że należy się z tym pogodzić. Nie protestować, nie krzyczeć, nie planować odwetu, lecz przyjąć. Dobrze wiedział, że istnieją opowieści, w spotkaniu z którymi jest się zbyt małym, by móc mówić. Wtedy trzeba po prostu odejść. Niespiesznie, bez słowa, z lekko opuszczoną głową. Jak on od spojrzenia brązowego, jednorękiego woźnicy w Delfach.

***

Paweł Głowacki/mc