Drobny cień

Ostatnia aktualizacja: 21.04.2017 15:38
W San Francisco wziął Chaplin udział w konkursie na swojego sobowtóra. Wystartował i – przegrał. Ba! Nawet nie przeszedł do finału! Myślę, że Beckett byłby zachwycony tym fiaskiem.
Charlie Chaplin
Charlie ChaplinFoto: PAP

Dwóch włóczęgów czeka na drodze na Godota. Mówią jak Charlie Chaplin. Gdyby mówił.
Jacques Audiberti

"Godot..." jest arcydziełem, które będzie wywoływało rozpacz ludzi w ogóle, a dramatopisarzy w szczególności. Music-hallowy skecz „Myśli” Pascala grany przez klownów Fratellini.
Jean Anouilh

"Wolałbym nie". Kopista Bartleby, bohater niepokojącej opowieści Hermana Melville’a, zawsze tak odpowiadał na gesty dobrej woli, sunące ze strony świata, na jakąkolwiek propozycję lub jakiekolwiek polecenie ludzkości, na każdą wyciągniętą ku niemu rękę. Charlie Chaplin, który 16 kwietnia skończyłby 128 rok życia, być może identycznie odmówił w roku 1964. Miał lat 75, był kimś na podobieństwo boga iluzji. Samuel Beckett zamarzył, aby w niemym filmie zatytułowanym po prostu „Film”, wedle partytury Becketta i w jego obecności kręconym w Nowym Jorku przez Alana Schneidera, rolę główną – człowieka umykającego przed cudzym spojrzeniem – zagrał właśnie Chaplin. Być może wysłano mu scenariusz, być może otworzył kopertę i zaczął czytać, a raczej przeglądać, kartkować, nad co drugim zdaniem wzdychając ociężale...

Boże drogi – znów wielki świat i mały, zagubiony, skulony człowieczek?... Znów ani słowa przez godziną?... Znów ganianie tym moim śmiesznym kroczkiem, śmiesznym zwłaszcza na ostrych zakrętach, kiedy nogę wysoko unoszę, kroczkiem przypominającym chybotliwe drobienie kogoś, komu stopy w łyżwy wciśnięto i na lodzie pierwszy raz postawiono?... Znów przed kimś diabelnie upartym śmieszne uciekanie?... Znów zabawne gagi, a to z psem, a to z kotem, a to z papugą, a to z rybką w kulistym akwarium, a to z bujanym fotelem, a to ze starą babą na schodach, niosącą kwiaty na tacce, a to z parą dziadków i zupełnie zobojętniałą na wszystko małpą?... Więc znów odwieczna opowieść, historia podobna do wszystkich moich opowieści – portret losu ani tylko jasnego, ani tylko czarnego, bo szarego, cienistego, słodko-gorzkiego, losu nieuchronnie takiego, niejednoznacznego i nie do ominięcia, nie do odmienienia?... I znów moja twarz w finałowej sekwencji, znów to moje oblicze, przez świat cały na wylot już przejrzane, opatrzone dokumentnie?... A tutaj, na początku – co?... Motto?... Słynna formuła Berkeleya: Esse est parcipi – Być znaczy być postrzeganym... Parcipi!... Boże święty, przecież ja śmiało mogę teraz krzyknąć za Flaubertem: „Parcipi – to ja”!... Przez życie całe byłem wyłącznie tym, co było wyłącznie postrzegane, kimś, kto był wyłącznie oglądany, bo słuchanie mnie nie było możliwe!... Od dziecka – kiedy w wieku 5 lat nagle wepchnięto mnie na scenę, bo matka moja nagle osłabła, albo kiedy w wieku lat 11 udawałem na scenie komicznego kota w pantomimie „Kopciuszek”, i chwilę później, w ekranowym debiucie, w niemym filmie „Jim. A Romance of Cockayne” – tak, od dziecka „Parcipi – to ja”!... Od małego tak właśnie, a co dopiero później, w wielkiej epoce trampa, która zaczęła się za oceanem, w chwili bezradności reżysera Macka Sennetta, który rozkazał, bym dla ratowania filmu wymyślił i wykonał jakikolwiek gag, a ja pobiegłem do garderoby i z byle czego, co pierwsze wpadło w spanikowane oko, z kawałków kompletnej marności skomponowałem swój los. Cudem wcisnąłem się w żakiet chyba dla liliputa, utonąłem w przepastnych portkach, do nóg przytwierdziłem trepy gigantyczne, dokumentnie schodzone, martwe, pod nosem namalowałem kwadratowy wąs, do czubka głowy przytwierdziłem tyci melonik, zacisnąłem palce na rękojeści laseczki z cienkiego bambusa, nadzwyczajnie giętkiego i – spojrzałem w lustro... Zobaczyłem ciemne oczy patrzące na mnie... Było tak, jak ma być w finale filmu „Film”, kiedy widać twarz bohatera patrzącego na swoją twarz... Znów mam to powtórzyć?... Znów mam odegrać swoje slapstickowe solo na instrument, który jest mną?... Znów mam wykonać utwór skomponowany z śmiesznych kroczków nieudolnego łyżwiarza, uciekającego przed upartym obcym spojrzeniem, z zabawnie uniesionej na ostrych zakrętach nogi łyżwiarza i z jego oka ciemnego, w którym jest trochę dziwnej, chłodnej melancholii i cień zgody na to, co nieuchronne?... Nie, już nie... Proszę wybaczyć... Wolałbym nie...

Nie zagrał. Odmówił Chaplin, lecz zgodził się inny, równie mocno pamiętny arcymistrz slapstickowych solówek. Buster Keaton. Miał lat 69. O 6 mniej niż Chaplin, lecz, co może zabawne, miał tyle samo wzrostu – ledwie metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów. Mały człowieczek w wielkim płaszczu i skrywającym twarz kapelutku, człowieczek, który pragnie uciec od wszelkiego postrzegania, śmiesznym kroczkiem drepcząc po dnie ogromnego świata, człowieczek, co chce umknąć wszystkim, którzy go postrzegają, włączając Boga, a w finale pojmuje, że był to trud marny, doskonale jałowy, gdyż nie da się uciec przed własnym spojrzeniem. To jest ostatnia rola Keatona. Beckett długo pamiętał jego kamienną twarz gracza w pokera i taki, kamienny, niedostępny jego umysł. Wspomina, że niewiele rozmawiali z sobą, że czekając na filmowanie, zamykał się Keaton w garderobie i robił to, co przez ostatnie lata robił ciągle: grał w karty z duchami. I wspomina chwilę, kiedy zobaczył głaz twarzy Keatona, wypełniający w finale cały ekran. Powiedział wtedy Beckett cicho: „Nareszcie!”. Czy Chaplin widział to też? Widział film „Film”?

Może tak, może nie. Pewne jest za to, pewne i fundamentalne, że Beckett widział Chaplina. „Pieskie życie”, „Charlie włóczęga”, „Brzdąc”, „Gorączka złota”, „Cyrk”, „Światła wielkiego miasta”, albo „Dzisiejsze czasy”. Twórca „Czekając na Godota” zapewne widział to wszystko, po wielekroć, to i resztę niemych opowieści melancholijnego trampa. Już na studiach uparcie chodził do kina na Chaplina – i tak zostało. Było w tym zauroczeniu coś z hipnozy. W Paryżu godzinami rozmawiał z Jamesem Joycem o tajemnicy śmiesznie drepczącego trampa. Nikt nie zapisał ich słów. Nikt też nie zapamiętał, co mówili, gdy po seansie „Dzisiejszych czasów” usiedli w knajpie i byli tam do świtu. Scena z bananami w „Ostatniej taśmie” Becketta jest oczywistym echem sceny z bananami w jednej z opowieści Chaplina. Sześć kajetów rękopisu „Murphy’ego”, powieści o wędrowaniu, o natręctwie wędrówki, Beckett upstrzył bazgrołami. Kiedy słowa nie chciały się zjawić – rysował. Kreski, kwadraty, koła, dziwaczne arabeski, inne dziwactwa, ale też głowy ludzkie i ludzkie figury. Na jednej stronie jest Chaplin cały – cały tramp. Na innej - twarz Joyce’a obok profilu Chaplina. Na jeszcze innej – twarz Chaplina, oblicze Joyce’a i autoportret Becketta. Było tak, jakby wciąż przywoływane ślady trampa miały pomóc opowieści. O istnieniu, o chaplinowskim sposobie istnienia Estragona i Vladimira, tej pary włóczęgów w „Godocie...”, szkoda mówić. Jak i o innych chaplinowskich echach w innych Becketta opowieściach. W slapstickowym trampie zobaczył istotę aktorstwa naprawdę wielkiego, za które zawsze uważał fuzję czystej, dyskretnej poezji i muzycznej ścisłości w rozmieszczeniu intonacji, ruchu i ciszy. W eseju o zawrotnym „Finneganów trenie” Joyce’a, o jego zdumiewającym, przepastnym języku, Beckett układa frazę pamiętną. Mówi, że u Joyce’a słowa tyleż znaczą, co są tym, co znaczą. „Kiedy tematem jest taniec – słowa tańczą, gdy sen – słowa idą spać”. Niewiele mniej mógłby rzec o gestach Chaplina, których słodko-gorzką, szarą niczym zmierzch melancholię przejrzał na wylot.

Beckett, który chodził ponoć tak, jakby sunął na łyżwach, wyznał, że jego postaci to cienie. Chciał, by w filmie drobnym cieniem był stary Chaplin, przez świat oglądany przez życie całe. Nie udało się. To przez świat oglądany przez życie całe stary Keaton, grający z duchami w pokera, był tym drobnym cieniem, który pragnie przestać być postrzeganym, gdyż pragnie przestać istnieć.

"Wolałbym nie". Być może tak odmówił stary Chaplin. Być może też kiedy odsyłał scenariusz, uśmiechnął się ciepło do swojej starej przygody z czasów oglądalności gigantycznej, tak gigantycznej, że aż operetkowo paradoksalnej w skutkach. W San Francisco wziął Chaplin udział w konkursie na swojego sobowtóra. Wystartował i – przegrał. Ba! Nawet nie przeszedł do finału! Myślę, że Beckett byłby zachwycony tym fiaskiem.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Pociąg do końca

Ostatnia aktualizacja: 07.04.2017 18:28
Zostaje w zawrotnym labiryncie wagonów jakby z popiołu, kolebiących się tam i z powrotem pomiędzy rzeczywistością a zmyśleniem. Teraz to on jest wiecznym konduktorem. Ma zapewne całkiem białe oczy.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Lekcja kotów

Ostatnia aktualizacja: 13.04.2017 17:50
Wie pan, kiedyś, jak mały byłem, na widok złego psa dziwny ruch prawą dłonią wykonałem, a dziś nie mogę go w sobie odnaleźć – może miałby pan na zbyciu taki gest?
rozwiń zwiń