Pociąg do końca

Ostatnia aktualizacja: 07.04.2017 18:28
Zostaje w zawrotnym labiryncie wagonów jakby z popiołu, kolebiących się tam i z powrotem pomiędzy rzeczywistością a zmyśleniem. Teraz to on jest wiecznym konduktorem. Ma zapewne całkiem białe oczy.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: pixabay/wikimedia/domena publiczna

Podróż trwała długo. Kiedy do finału pozostało mu niewiele, wszystkiego 12 dni, w połowie próby seansu „Dziś są moje urodziny” – położył się na chwilę. Kamera zatrzymała ten widok. Można go powtarzać wciąż od początku.

Cięcie. W pustce po widmach, które dokądś poszły, na krawędzi placu gry - marne sceniczne łóżko z metalu, cienki materac, płaska namiastka poduszki. Z boku łóżka – przez kogoś opuszczone krzesło i na blacie stolika rodzinna fotografia z roku 1912: ojciec i matka za stołem ze srebrną zastawą na białym obrusie z frędzlami, kieliszek w palcach uniesionej przez ojca ręki, dłoń matki na tacy w kształcie liścia, i ktoś jeszcze, trzeci duch. W 1912 roku Tadeusza Kantora jeszcze nie było, teraz, 12 dni przed własnym końcem, leży w ubraniu blisko fotografii, na lewym boku, niczym nie przykryty. Być może śni coś, usnąwszy z policzkiem na grzbiecie prawej dłoni. Cięcie.

Podróż jego trwała rzeczywiście długo – całe 75 lat. W filmowych zapisach seansów, w recenzjach i esejach, w książkach, w manifestach, na taśmach dokumentalnych filmów, w obrazach i rysunkach, w mrowiu strzępów przeróżnych, wreszcie w pamięci tych, co wciąż jeszcze są – została z podróży góra śladów. Na urodziny Kantora – gdyby żył, 6 kwietnia skończyłby 102 lata – nowa Cricoteka wyjęła z góry tej wspomnienia - słowa aktorów Kantora – i filmowe dokumenty. Kilka godzin z prób seansu „Nigdy tu już nie powrócę” i kilka godzin z prawie 49 zarejestrowanych godzin prób do „Dziś są moje urodziny”, opowieści, której nie zdołał domknąć. Te ostatnie ślady oglądam, lecz w innym, krótszym, godzinnym zestawie. Powtarzam je wciąż od początku. Mają walor sepii, ulubionego odcienia czasu.

Cięcie. Kantora nagła wściekłość i równie nagły spokój. Cięcie. Jego frenetyczny taniec wśród wpierw wyśnionych, a później ucieleśnionych widm. Cięcie. Jego niepokój dziwny, niewysłowiony. Cięcie. Jego ciemne frazy, mówione przezeń gdzieś z boku, albo czytane przez lektora strzępy jego tekstów: Jestem po prostu słaby... Nikt do mnie nie przychodzi... Wchodzę do pustej nocy, jak do pokoju... Coraz bliżej... Każda minuta jest napełniona bólem od niezliczonych miesięcy, tygodni, dni, nocy... Jest gorzej... Męczę się... Jestem pustką, nic nie wypełnia mojej głowy... Czy my to skończymy?... Wszystko się opóźnia... Kompletna obojętność... Człowiek umiera jak szczur... W tej ostatniej minucie samotny... Zmarli rozmawiają ze mną. Nie krepują się, są surowi, mogą sobie na to pozwolić... Jedyną prawdą w sztuce jest przedstawienie swego własnego życia, odkrywanie go, bez wstydu, odkrywanie swego własnego losu, przeznaczenia... Cięcie. On zamarły na krześle w mroku – jakby się wpasowywał, jakby na marginesie prób ostatniej swojej opowieści teatralnej sam ze sobą próbował scenę naprawdę finalną. Cięcie. On wycierający żółtym ręcznikiem czoło, twarz, szyję, i moment później - on śniący coś na żelaznym łóżku w pustce po widmach, obok opuszczonego krzesła i fotograficznego portretu trzech duchów. Cięcie. On, który na tle zwisającego, od tyłu podświetlonego prześcieradła wygląda jak jego własny cień, lecz już bez niego, jak jego po nim ślad. Cięcie. Ale też on wręcz frenetycznie uradowany, zwłaszcza w chwili próbowania tańca do ludowej żydowskiej muzyki, tańca bosonogiego Nosiwody z Wielopola z Doktorem Kleinem, siwogłową  figurą w białym, wielkim lekarskim kitlu i z monstrualnymi słuchawkami na szyi, widmem, które – jak wszystko u Kantora – ulepione było pospołu z realności i snu, z kawałka rzeczywistości i kawałka opowieści, być może wyssanej z palca, być może prawdziwej, lecz z pewnością nieuchronnej. Bo Doktor Klein istniał rzeczywiście. Przeniesiony do iluzji Kantora - podawał się za Jehowę, próbującego zreperować świat przez siebie samego fatalnie ulepiony. Cięcie.

Tak, Doktor Klein, niemiecki lekarz, to figura prawdziwa. Do jego zakładu w uzdrowisku  Bad Staben trafił Kantor w lipcu roku 1989. Miał już wtedy w głowie pierwsze mętne zjawy seansu „Dziś są moje urodziny”? Być może. Do Bad Staben pojechał z banałem, ale z banałem męczącym. Ot, naciągnięte ścięgno w nodze, ból przy chodzeniu, byle pastylki nie pomagały. Wstępne badania odkryły, że ścięgno to śmiech w istocie, gdyż sedno, czarne sedno tkwi – tutaj... Myślę, że Doktor Klein wskazał palcem pierś Kantora. Serce w totalnej ruinie, układ krążenia niczym rurki z kruchego szkła, niewiele czasu zostało, właściwie nie ma już czasu. Zaczęły się tygodnie zabiegów, leków, diagnoz, ingerencji, które miały ocalić. Rozkręcił się nieuchronnie bezradny rytuał odwlekania. I wtedy przypomniał się Kantorowi Bruno Schulz, choć może nie. Po trwającej 75 lat wędrówce, przypomniało mu się opowiadanie „Sanatorium Pod Klepsydrą”, zaczynające się zdaniem: „Podróż trwała długo”.

Schulz zawsze był blisko, najbliżej. Nie dawał spokoju. W jednym z esejów Kantor wyznaje swe uwielbienie dla wszelkiej maści abstrakcji, dla awangardy, baletu triadycznego, walców, maszyn oraz innych konstruktywizmów – w finale jednak pyta siebie samego: „Ale co zrobić (...) z zarośniętym łopuchami i pokrzywami śmietnikiem Schulza?” W czasie wojny wciąż gadał z przyjaciółmi o hipnotycznych światach Schulza. Wiele lat później powie, że on i reszta artystów niespokojnych, że wszyscy oni dojrzewali w istocie w nieuchwytnym cieniu Schulza. W Bad Staben wróciło więc do Kantora „Sanatorium Pod Klepsydrą” – rzecz o podróży podobnej, może nawet identycznej z podróżami, w które Kantor ruszał od zawsze, bo rzecz nie o podróży między dwoma realnymi punktami, lecz między realnością a iluzją. Józef, bohater Schulza, wsiada do widmowego pociągu i opuszcza rzeczywistość, zostawia za plecami Drohobycz, miasto Schulza, ale punktem docelowym jest stacja Opowieść. Sanatorium, gdzie tkwi umierający Jakub, ojciec Józefa, jest tylko w zdaniach Schulza. W istocie jedzie zatem Józef z prawdy - do zmyślenia, ze świata rzeczy namacalnych - do świata słów, z jawy - do snu, do sztuki, wprost w dziwny, poszatkowany czas, zaludniony widmami, które są zlepkiem ludzi rzeczywistych i mgieł. A wszystko po to, by choć przez moment być bliżej tajemnic namacalnego świata. Bliżej przepastnych sekretów Drohobycza, na co dzień spoczywających pod fasadami tego, co widzialne. Przypomniało się Kantorowi „Sanatorium Pod Klepsydrą”. Zdanie: „Podróż trwała długo”, widmowy pociąg, do którego wsiadł Józef, całkiem białe oczy konduktora skleconego jakby tylko z mroku, postać Jakuba, śpiącego na marnym łóżku w zupełnie pustym pokoju...  To i reszta łagodnie falujących obrazów się przypomniała, lecz chyba najintensywniej, najwyraźniej – pierwsze spotkanie Józefa z Doktorem Gotardem, ich ciemna rozmowa o sztuce odwlekania.

Czy ojciec żyje? – zapytałem zatapiając wzrok niespokojny w jego uśmiechniętej twarzy.

Żyje, naturalnie – rzekł wytrzymując spokojnie moje żarliwe spojrzenie. – Oczywiście w granicach uwarunkowanych sytuacją – dodał przymrużając oczy. – Wie pan równie dobrze jak ja, że z punktu widzenia pańskiego domu, z perspektywy pańskiej ojczyzny – ojciec umarł. To się nie da całkiem odrobić. Ta śmierć rzuca pewien cień na jego tutejszą egzystencję.

Ale ojciec sam nie wie, nie domyśla się? – zapytałem szeptem. Potrząsnął głową z głębokim przekonaniem. – Niech pan będzie spokojny – rzekł przyciszonym głosem – nasi pacjenci nie domyślają się, nie mogą się domyślić...

Cały trick polega na tym – dodał, gotów mechanizm jego demonstrować na palcach, już ku temu przygotowanych – że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości niepodobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła.

W takim razie – rzekłem – ojciec jest umierający lub bliski śmierci...

Nie rozumie mnie pan – odrzekł tonem pobłażliwego zniecierpliwienia. – Reaktywujemy tu przeszły czas z jego wszystkimi możliwościami, a zatem i z możliwością wyzdrowienia.

7 grudnia roku 1990, po przedpołudniowej próbie seansu „Dziś są moje urodziny”, Kantor zasłabł. Nie wrócił już. Szpital, ostatnie gesty odwlekania, zupełnie bezradne. Zmierzch, a później noc. Zmarł następnego dnia, o piątej nad ranem, we śnie. W finale językowego seansu Schulza Józef wsiada do widmowego pociągu, rusza w drogę powrotną. Lecz nie wróci. Zostaje w zawrotnym labiryncie wagonów jakby z popiołu, kolebiących się tam i z powrotem pomiędzy rzeczywistością a zmyśleniem. Teraz to on jest wiecznym konduktorem. Ma zapewne całkiem białe oczy.

W wieku 6 lat Kantor ćwiczył się w sztuce samotnego snucia bajek. Na dnie jasnej realności – tylko dla siebie kreował w małej głowie fantastyczne opowieści, pełne falujących, nierzeczywistych kształtów. Ale wtedy też po raz pierwszy zobaczył stację kolejową i pociąg. Zapamiętał. W domu – z pudełek i sznurka zrobił sobie lokomotywę i wagony, zaludnił je wyciętymi z tektury figurkami ludzi, po czym, ciągnąc go za sznurek, w koło podróżował tym wehikułem po wielkim pudle, odwróconym dnem do góry. Pewnie sto, może dwieście razy objechał tak wtedy kulę ziemską, lepiąc w małej głowie pochylonej nad papierowym pociągiem opowieści niebywałe. Wiele lat później, szukając swego źródła, powie: „Nikt mi nie uwierzy, ale dla mnie naprawdę wszystko tak się zaczęło”.

***

Paweł Głowacki/mc

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki TEATR
Czytaj także

Ruiny Mapy

Ostatnia aktualizacja: 10.03.2017 18:26
Być może w tej samej chwili, lecz zupełnie gdzie indziej, w teatrze normalnym, ludzie klaszczą, gdyż wyreżyserowana przez Cotarda „Śmierci komiwojażera” rozjaśniła im ich ciemności? 
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pluszowe kopyto

Ostatnia aktualizacja: 17.03.2017 16:16
Szewskiego kopyta nie było już wtedy w ogóle. Pozostało samo tylko wielkie ciepło pensjonarskiej wspólnoty ludzi dobrego serca, szczerze udających, że oto bardzo świeży, młody, nowe ścieżki wytyczający teatr widzieli.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Seans, którego nie będzie

Ostatnia aktualizacja: 24.03.2017 19:49
Oto on sam w jego palcach. Już nie ma przepaści pomiędzy opowieścią a kuglarzem, który będzie ją snuł. Zaczyna! A może zaczął wcześniej? Sen nie jest precyzyjny, lecz to nieważne. Zaczynają się słowa. Zaczyna się wszystko, co mamy.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ciężki los normalności

Ostatnia aktualizacja: 30.03.2017 16:00
Niech brednia scenicznych rumowisk nie usprawiedliwia bombastycznego piania nad sceniczną czystością, która niczym innym przecież nie jest, jeno abecadłem i psim obowiązkiem ludzi publicznie snujących opowieści. 
rozwiń zwiń