Biedny Pepe el Romano

Ostatnia aktualizacja: 19.01.2018 17:00
Należało posłuchać Lorki. Nie w tym rzecz, że u niego Adela się wiesza. Rzecz w tym, że Lorka nie pokazuje wiszącego trupa, on tylko każe o nim mówić, i to niewiele, ot, ledwie kilka słów każe wyszeptać, a później długo milczeć.
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjneFoto: Jacky Brown/Shutterstock.com

Wynurzyliśmy się z kościoła na plac rozsłoneczniony i ludzie rozsypali się, oni zaś – on i ona – ukazali mi się w całej postaci.

Witold Gombrowicz "Pornografia"

Niewiele brakuje, by przestały wierzyć w swoje ciała. Pięć sióstr, córek Bernardy Alby. Angustias – lat 39, Magdalena – lat 30, Amelia – lat 27, Martirio – lat 24, wreszcie najmłodsza, rozkwitająca Adela – lat 20. Mało trzeba, a pogodzą się z nieuchronnym marzeniem ich matki, z tym, że ich skóry, to nie jest miękkie ciepło, czekające na dotyk, tylko pergamin - powłoki trupio szeleszczące, zimne, zobojętniałe na dotyk. Tak, mało potrzeba. Ale jeszcze nie teraz. Nie jutro, ani po jutrze, gdyż Pepe el Romano, kolosalny mężczyzna, wciąż jest blisko, niepokojąco blisko, i nie zamierza znikać. Noc w noc krąży wokół domostwa Bernardy Alby, wokół tej prawie fortecy o grubych ścianach i kratach w oknach, pełnej pokoi niepokojąco cichych i białych niczym prosektoria, dostojnych mebli, łukowych drzwi przesłoniętych jutowymi kotarami, baśniowych pejzaży z nimfami lub postaciami królów z legend - krąży i szczelnie wypełnia widmowym dotykiem pięć samotnych snów. Federico García Lorca chce, aby tak właśnie było w jego chwilę przez tragiczną śmiercią ukończonej sztuce "Dom Bernardy Alby", którą w Narodowym Starym Teatrze wyreżyserował Alejandro Radawski. Z oryginału wyrzucił wiele.

Z nazwiska Bernardy została tylko pierwsza litera. Mamy więc "Dom Bernardy A." Z domostwa nie zostało nic. Nie ma na scenie grubych murów ani białych komnat. Brak jest łukowych drzwi i kotar jutowych. Nie ma nawet cienia choćby jednego marnego krzesła, nie wiszą też nigdzie żadne pejzaże. Tkwią na scenie jedynie cztery niskie ciemne kolumny. To wszystko, co jest. Jeszcze tylko światła w odcieniach zupełnie nie ze świata normalnego i na ekranie z tyłu pojawią się kadry szarawe: trumna, twarze, nóż tnący nadgarstek. Radawski przeistoczył realność odległego w czasie i przestrzeni świata w szczelnie zamkniętą przestrzeń ciemnego rytuału, co powtarzać się może zawsze i wszędzie, przestrzeń wypełnioną znakami, całkiem jak msza każda. W prologu – cztery kobiety zamarłe na czterech kolumnach. Bernarda (Ewa Kolasińska) i trzy jej córki. Z pięciu Radawski zostawił tylko je: Angustias (Alina Szczegielniak), Martirio (Maja Wolska) i Adelę (Aleksandra Nowosadko). Cztery figury, okutane celebracyjnymi szatami, bo przecież zwyczajną kobiecą odzieżą nie można nazwać tych czterech cudowności, skomponowanych z czarnej materii i koronek jakby z popiołu, cudowności szczelnie zakrywających cztery ciała, na dotyk powietrza zostawiających jedynie twarze, czarnym tuszem i szarymi pudrami zmienione w maski, i jeszcze palce wystające z koronkowych mitenek o barwie smoły. Bernarda, rudowłosa kapłanka kościoła przez siebie wymyślonego, i trzy, by tak rzec, ministrantki, które trzeba złamać, wytresować, zmusić do wiary, że jedyną prawdziwą realnością ich skór jest realność trupio trzeszczącego pergaminu pod celebracyjnymi szatami. Cztery takie figury - tyle wystarczy, by wypełnił się ciemny rytuał. Za chwilę zjawi się jeszcze Poncja (Ilona Buchner), odwieczna służąca Bernardy, odziana szatami od tego samego krawca, ale to za moment. Teraz zaczyna się msza Bernardy, rytuał tresowania – seans Radawskiego. I mało brakuje, aby Bernarda - wskazując palcem na swe ciało, a chwilę później wykonując dłońmi gest taki, jakby całą siebie w górę wolno unosiła niczym święty kielich – odegrała bluźnierczą eucharystię. Nie, wcale nie byłoby dziwne, gdyby - parafrazując Św. Łukasza, Św. Marka, Św. Mateusza i Św. Pawła – wyrecytowała trzem córkom formułę swojej własnej chrystusowości.

Zaprawdę powiadam wam - patrzcie i doceńcie! Oto jest bowiem ciało moje, które za was będzie wydane na języki tłumu hańbiąco plotkującego o waszej grzeszności! A w żyłach moich krąży krew, która za waszą dozgonną czystość będzie wylana, jeśli ktokolwiek wstąpi do domu tego, aby was grzesznie dotknąć! Amen.

Nie mówi tego Bernarda. Nie wskazuje palcem, nie gra, że unosi siebie-kielich, nie recytuje parafrazy kawałków Nowego Testamentu. Nie musi. Wystarczą jej słowa Lorki. Zdania jego opowieści, zanotowane przezeń gesty i intonacje – dla Bernady u Radawskiego wszystko to jest jak laska, którą Radawski pominął, a którą Lorka każe swojej Bernardzie tresować córki, łamać ich sprzeciw, zmusić do pokochania pergaminu. Niebywały tembr rudej kapłanki, który jest jak głos rdzy, gdyby rdza umiała mówić, rudej kapłanki lodowate oczy, jej bezlitosna kostyczność, tortura jej niespiesznej, płaskiej intonacji, w końcu jej dumna gorycz dewotki spiżowej. Z tych Bernardy biczyków do ciemnej tresury, z uporczywej obecności Pepe el Romano za ścianami sali rytuału Bernardy i z trzech skór wciąż jeszcze nie pergaminowych Radawski lepi trwającą godzinę i kwadrans opowieść prawie rapsodyczną, gdyż niewiele poza mówieniem jest na scenie. Lepi opowieść o mszy, która okazał się zbyt słaba. Przegrała ze skórami ciepłymi. Skończyła się widokiem krwi cieknącej w finale z otwartego nożem nadgarstka Adeli. I ta krótka scena, ten w finale seansu wyświetlany na ekranie obraz – bardzo męczy swą toporną dosłownością. Taki kloc nagle w opowiastce pełnej nieoczywistych, ulotnych znaków? Po co? Męczy jak każda zbyt nachalna kropka nad i, każda kawa na ławę wylana zamaszyście, każdy do dechy dociśnięty pedał patosu. Należało posłuchać Lorki. Nie w tym rzecz, że u niego Adela się wiesza. Rzecz w tym, że Lorka nie pokazuje wiszącego trupa, on tylko każe o nim mówić, i to niewiele, ot, ledwie kilka słów każe wyszeptać, a później długo milczeć. Lecz zostawmy to. Jest smutek poważniejszy.

Dziecinność Szczegielniak, Wolskiej i Nowosadko. Tak, dziecinnością chyba najlepiej jest nazwać ich grę. I w dziecinności chyba szukać trzeba ich fiaska. Po prostu – u Lorki siostrom niewiele brakuje, by uwierzyć, że ich skóry ciepłe, miękkie, łaknące dotyku, to tylko suchy pergamin na wieki wieków - niewiele im do tego brakuje, lecz brakuje. Jeszcze nie czas na rezygnację. U Radawskiego zaś trzy studentki aktorstwa są w swych rolach od początku takie, jakby trzy córki Bernardy Alby dawno, bardzo dawno temu na amen polubiły pergamin. Pepe el Romano raczej więc bez sensu krąży i krąży w pobliżu. Nie wie, biedak, co go czeka. Cała opowieść zaś, zamiast być sensualną, niepokojącą, bolesną nawet - staje się spokojną godziną retoryki, komfortowo bezpiecznym, zbiorowym odczytem w szalenie ciekawych kostiumach.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton
Czytaj także

Zielony płaszcz Wertera

Ostatnia aktualizacja: 05.01.2018 19:07
Filozofia filozofią, głębia głębią, idea ideą, przesłanie przesłaniem – ale jednak nade wszystko trzeba sobie opowieści Becketta czytać na głos. Żeby nie zapomnieć, czym one są. I że nie będą niczym innym.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Niezapomniany lot

Ostatnia aktualizacja: 12.01.2018 16:00
Reszty dzieła Rubina nie warto opisywać, reszta bowiem nie jest na poziomie sceny miłosnego skalpowania, a już z pewnością nie na poziomie swobodnego lotu futerka. 
rozwiń zwiń