Siedem minut

Ostatnia aktualizacja: 14.09.2018 19:22
Nie jest głęboko, światła jest jeszcze sporo. Wyraźnie widać stojącą na dnie morza cmentarną tablicę z wyrytym imieniem, nazwiskiem i datami początku i końca.
Siedem minut
Foto: (fot. Wikimedia Commons)

Woda dała początek ziemi i grupie stworzeń podobnych do ryb. Do grupy tej należeli ludzie, którzy zachowywali postać ryby, aż osiągnęli dojrzałość. Wtedy ryba otwierała się i wypuszczała zamkniętego w środku człowieka.

Anaksymander z Miletu


A oni szli sennie, zamszowym krokiem...

Przybysze z nerwowej cywilizacji zachodu dawno temu znikli im z przodu, oddalali się bezlitośnie. W obuwiu profesjonalnym, prawie kosmicznym, puchowo lekkim, w genialnie wszechstronnej odzieży, co nie pozwala ani spocić się w upał, ani dygotać w mróz, w laboratoryjnie dobranych kaskach i z plecakami tak czarodziejskimi, że nic nie ważą, choć ważą po 30 kilo każdy – sunęli truchtem, nie zważając na nic, poza zegarkiem. Trwało coś dla nich wokół? A po cóż miałoby trwać! Nie było Himalajów, nie było drzew, strumieni, lodowców na horyzoncie, nie świeciło świecące słońce, nie wiał wiatr, który wiał. Nie było wioski w dolinie, z której wyruszyli, ani w finale pochodu miejsca na lodowcu pod ośmiotysięcznikiem, nie było też ścieżki. Był tylko abstrakcyjny punkt A, abstrakcyjny punkt B i krzywa linia, łącząca punkt A z B, abstrakcyjna zygzakowata kreska do jak najszybszego pokonania. Liczył się tylko czas, dlatego przybysze z nerwowej cywilizacji pędzili zaciekle, marząc o pobiciu rekordu, o pierwszych stronach gazet, o byciu sensacją dnia, przez recenzentów celebrowaną na łamach tysięcy gazet, ciepłych jak bułki, i w stu parzących telewizyjnych programach informacyjnych, słowem – marząc o byciu choć przez mgnienie sednem nowoczesności, idolem wszystkich spraw gwałtownie aktualnych. Gnali więc, bo musieli, gnali opętańczo, nie odróżniając już nogi lewej od prawej.

A Szerpowie szli za nimi sennie, zamszowym krokiem. Objuczeni nieludzko, okutani szmatami wiekowymi, w ledwo żywych sandałach po pradziadkach – szli, jak chodzili od zawsze. Szli, jak chodzili inni Szerpowie przed nimi po wszystkich wysokich ścieżkach Nepalu. Lewa... Prawa... Lewa... Prawa... Lewa... Prawa... A lewa zawsze była lewą, prawa zaś prawą, nigdy inaczej. Szli, być może powtarzając sobie w głowach bardzo stare plemienne opowieści o rzeczywistości zawsze niepojętej. Szli taktownie, skromnie, w rytmie takim, żeby świat wokół trwał nietknięty w żadnym swoim olśniewającym detalu. I świat trwał nietknięty, nieogarniony, nie do pojęcia, z nimi idącymi cicho kamiennym dnem. Szli. Byli.

Gdy dobrnęli do miejsca na lodowcu pod ośmiotysięcznikiem - wedle elektronicznego zegarka z nerwowej cywilizacji spóźnieni wiele godzin - powitała ich bydlęco zdyszana euforia. „Pobiliśmy rekord!!!”, rzęzili przybysze z nerwowej cywilizacji. „Pobiliśmy go o całe siedem minut!!!”. Najstarszy Szerpa długo słuchał ciszy po zdyszanej euforii, po czym z uśmiechem, który w istocie nie był uśmiechem, tylko ogromną litością, postawił odwieczne pytanie...

     Nie pamiętam już, ani kiedy, ani gdzie przeczytałem historię o himalajskiej rekordowej marszrucie, za to wiem, że Jacques Mayol, bohater filmowego dokumentu Lefterisa Charitosa „Człowiek delfin” uśmiecha się podobnie. Mayol, legenda swobodnego nurkowania, osobnik, co jako pierwszy człowiek zsunął się bez oddychania na setny metr pod powierzchnią morza, niebywała, wiecznie wędrująca figura, jakby zawsze o krok spóźniony flaneur, którego piętrowo pogmatwany los stał się kanwą olśniewającej fabuły Luca Bessona „Wielki błękit” – w bez mała dwugodzinnej opowieści Charitosa taką wielkoduszną formą litości kilka, może kilkanaście razy samotnie częstuje rzeczywistość nie do pojęcia nerwową. Samotnie, gdyż Mayol jest zawsze obok wielce aktualnego buczenia, a światu się zdaje uparcie, że Mayol tkwi w samym centrum aktualnego buczenia, oraz że o to mu chodzi, wyłącznie o to.

     Mayola wędrowanie maniakalne, wędrowanie jedynie z kąpielówkami i płetwami pod pachą. Inaczej mówiąc – Mayola niepokój nieusuwalny, wierny. Niepokój skazany na Mayola. Właśnie to tkwi na dnie niespiesznej dokumentalnej impresji Charitosa. Mayola Szanghaj i Japonia cała; Mayola Kanada, Skandynawia i wyspy Bahama; jego Marsylia i oceanarium w Miami na Florydzie, gdzie Klaun – ukochana jego samica delfina – uczyła go wstrzymywania oddechu i bycia małym, pokornym w głębinach oceanu; Mayola lekcje jogi, brane u znamienitych fachowców; Mayola praktykowanie Zen u buddyjskiego mistrza Yashizumi Azaki; Mayola ukochane wyspy: Caicos i Kalymnos; jego przygoda z miękkim pornobiznesem i z wielką Zsy Zsy Gabor, której był osobistym szoferem; wreszcie jego finalna wyspa, Elba, i dom na wybrzeżu, gdzie powiesił się 22 grudnia roku 2001, chwilę przed kopnięciem stołka zostawiając na stole list z prośbą o rozrzucenie jego prochów niedaleko od domu, nad wybrzeżem Toskanii. Jest to wszystko w „Człowieku delfinie”, delikatnie przez Charitosa muśnięte, i jest też, rzecz jasna, wielka scena rekordowego nurkowania bez tlenowej butli.

     Oto nerwowy świat wstrzymuje oddech, gazety i telewizje omdlewają z napięcia, recenzenci – kto wie, czy nie teatralni, w końcu seans rekordowego nurkowania to przecież teatr wielki, wielce aktualny – recenzenci szkicują w głowach szalenie nowoczesne analizy nowoczesnego wydarzenia. Mayol jest jeszcze na powierzchni oceanu, lecz dla nerwowego świata nie ma już powierzchni oceanu. Jest tylko punkt A. W dole nie ma głębiny, jest talerz umieszczony w punkcie B, co do milimetra dokładnie na setnym metrze. I nie ma ścieżki przez wodną przepaść, pełną planktonu, ryb i światła niespiesznie wiotczejącego, kiedy ktoś zsuwa się na dno. Jest tylko kreska wiodąca w dół, pionowa lina, łącząca punkt A z punktem B, i aptekarsko precyzyjne machiny pomiarowe na pokładzie łodzi zacumowanej w punkcie A. Nie ma świata, jest rekord do pobicia. I Mayol go bije. Tak. Lecz zsuwa się i wynurza – w rytmie marszu Szerpów, w rytmie, którego uczyła go Klaun, w rytmie takim, by głębia nie znikła, by nie przepadły tajemnice. I głębia nie znika. Tajemnice nie maleją. A później, dzień, może tydzień po rekordzie, Mayol częstuje nowocześnie nerwową realność kolejnym uśmiechem-litością. I kolejny raz wraca do siebie.

Znów jest taki, jak zawsze. Zupełnie sam. Rekordowe metry nie mają znaczenie, ani czas, którego wymagają rekordowe metry. Znaczenie ma tylko ta minuta, albo siedem minut, kiedy morska wydra, nie wiedzieć czemu nie potrafiąca ruszać w wodzie tylnymi nogami, szepce Mayolowi coś do ucha, może coś starego tak, jak obraz ryby, która się otwiera i wypuszcza zamkniętego w niej człowieka. I ma znaczenie następna minuta, albo kolejne siedem minut, kiedy on, zanurzając trzymaną na dłoni wydrę w oceanie, drugą dłonią próbuje tchnąć w tylne nogi wydry życie, mówiąc cicho: „Potrafisz...”

     Nerwowy świat zrobił to, o co poprosił Mayol moment przed śmiercią. W ostatniej scenie swej opowieści Charitos wsuwa się z kamerą pod wodę, niedaleko od brzegu Elby. Nie jest głęboko, światła jest jeszcze sporo. Wyraźnie widać stojącą na dnie morza cmentarną tablicę z wyrytym imieniem, nazwiskiem i datami początku i końca.

     Pytanie, które Szerpa postawił nerwowemu światu, z radości dyszącemu na lodowcu pod ośmiotysięcznikiem, jest bardzo, bardzo stare. I wciąż powraca. Rzekł powoli, cicho, żeby nie urazić: „Gratulacje!... Ale co wy teraz zrobicie z tymi siedmioma minutami, ludzie?”

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki