Wiele furtek

Ostatnia aktualizacja: 29.03.2019 18:38
Tam wszyscy wciąż jeszcze się poruszają. Tomasz Stańko, Jurek Skarżyński, Janusz Muniak, Jarosław Śmietana, Ludwik Jerzy Kern, Marian Eile, Wiesław Dymny, Piotr Skrzynecki, Krzysztof Litwin, i tylu, tylu podobnych, nie do podrobienia. Tam wszyscy wciąż jeszcze wyglądają jak żywi.
Tomasz Stańko
Tomasz StańkoFoto: Bartosz Wojciechowski/Polskie Radio

Bo dzieje się jeszcze i to, że za pośrednictwem jazzu zawsze wydostaję się na otwartą przestrzeń, uwalniam od raka identyczności, by posiąść gąbkę, porowatą równoczesność, współudział.

                                                                                               Julio Cortazar „W osiemdziesiąt światów dokoła dnia”


Przejście od osiłka o ksywie Atom w Warszawie lat 50. ubiegłego stulecia do Witolda Gombrowicza w Buenos Aires niewiele później, nie jest wcale aż tak fantastyczne, na jakie wygląda. Wystarczy puścić sobie starą jazzową płytę, Stańki, Ptaszyna Wróblewskiego, Komedy, Muniaka, co kto pod ręką ma po prostu, i kartkując gigantyczną księgę Andrzeja Wasylewskiego „Jazzowe dzieje Polaków. Biografia wielogłosowa” (IPN, Warszawa 2018) – trafić wystarczy na stronę 47. „Myśmy grali w Czerwonej Oberży przy ulicy Żurawiej, we wnętrzu stołówki Ministerstwa Komunikacji, działał tam klub młodzieżowy”, wspomina na dole strony tej Wasylewski. Nazwę klubu młodzi wzięli z filmu francuskiego, w którym główną rolę kreował Fernandel. Tyle że u młodych w Warszawie, inaczej niż w filmowej „Czerwonej oberży”, nie mordowano, lecz bito. Grano jazz, tańczono, śpiewano i bito się namiętnie, dzielnica z dzielnicą. Mokotów z Okęciem, Okęcie z Centrum, Praga ze wszystkimi, i ze wszystkimi też – szczególnie bezlitosny Targówek. Trzeba było mieć ludzi do pilnowania porządku, zwłaszcza że zjawiali się w „Czerwonej Oberży” goście nie byle jacy. Na przykład - Leopold Tyrmand, bodaj najpotężniejsza szara eminencja jazzu w tamtej odległej Polsce. „Jednym z pilnujących był Atom”, powiada Wasylewski. „Pierwowzór Złego z książki Tyrmanda”... Pisk? Zawiasy się obudziły?

Tak. Na stronie 47. nagle uchyliła się niewidzialna furtka. Za nią majaczy ścieżka wiodąca wprost do „Złego”, legendarnej powieści. Wpierw więc mordobicia w „Czerwonej Oberży” zatem, wzbudzające szacunek iście ułańskie szarże krzepkiego Atoma, a później te słowa Tyrmanda: „Jakim cudem piekielny cios ZŁEGO, bez rozmachu ani poparcia pięści, całą siłą barku wbił się w wątrobę Kruszyny, wytłaczając mu resztę oddechu z organizmu, tego nie da się opisać”. Te słowa i reszta słów „Złego”, zdania wcześniejsze i zdania późniejsze, bez mała 700 stron słów smakowicie ułożonych, aż do tych, finalnych, lękliwie skulonych. „- Gdzie my jesteśmy? – szepnęła Marta, jeszcze przy ustach Halskiego. Unieśli powieki, nie odrywając od siebie ust i policzków. Wysoko nad nimi, od strony zawalonej świeżymi budowami ulicy Szopena, rysowała się murarska winda: jej prosty, kanciasty szalunek z desek wyrzynał się czarno na delikatnym seledynie nieba. – Jesteśmy w Warszawie... – rzekł cicho, lecz wyraźnie Halski”...

Znów ten sam dźwięk. W ciszy po ostatniej kropce „Złego”, uchyla się kolejna furtka. Kolosalnie długa ścieżka rozwija się za nią, wąski trakt przez pół globu, aż za ocean, do Buenos Aires, gdzie niewiele dni po lekturze „Złego” - Witold Gombrowicz taką myśl zanucił, chyba w „Dzienniku”. „Powieść kryminalna, romans brukowy? Ależ tak i gorzej nawet: romans z bruku zrujnowanego, z ruin i rozdołów. A jednak to lśni, tryska, brzmi, śpiewa... Romantyczny księżyc unosi się nad ruiną miasta i dochodzące z nor, jam, zamków mordobicia stają się – znowu! – poetyczne. Tyrmand jest najdoskonalszą kontynuacją naszej romantycznej poezji, on przejął jej pióropusz, on pisze jej ciąg dalszy”... Pisk zawiasów trzeciej furtki.

Co za nią? Ścieżka w którą stronę świata, w którą stronę czasu? Dokąd droga? Do kogo, czego? Może do „Operetki”? Do tych dni w Vence na Lazurowym Wybrzeżu, gdzie Gombrowicz, tworząc „Operetkę”, gromko odśpiewywał pisane, cudownie tandetne arie - zapewne podobnie jak ci, którzy wiele lat wcześniej, przy ulicy Żurawiej w Warszawie, przed lub po kolejnym mordobiciu nucili w „Czerwonej Oberży” jazz? I co w Vence dalej? Furtka czwarta, za nią nieodległa Nicea, gdzie zmarł Sławomir Mrożek, kiedyś gość u Gombrowicza w Vence, ten sam Mrożek, który długo nie ogłaszał swego „Krawca” z lęku przed posądzeniem o splagiatowanie „Operetki”, i ten sam, który w epoce jazzujących mordobić i mordobitnych jazzów w „Czerwonej Oberży”, mając już zaczętą bądź jedynie obmyśloną słynną sztukę teatralną „Policja” – prześladowanego przez władze jazzu słuchał w krakowskich prywatnych mieszkaniach, być może stojąc lub siedząc obok Jerzego Skarżyńskiego, drugiej wielkiej szarej eminencji muzyki źle w tamtej Polsce widzianej, a raczej źle słyszanej, którego Wasylewski nazywa wielkim przyjacielem?...

A teraz? Dokąd? Ile jeszcze furtek niewidzialnych gotowych jest pisnąć – ile rozdziałów da się ulepić - w tej jednej tylko sekwencji, która się rozpoczęła piskiem zawiasów w ostatnim akapicie na dole strony 47. kolosalnej księgi Wasylewskiego? Ile razy jeszcze na dźwięk pisku trzeba będzie głowę podnieść znad stronic?

„Jazzowe dzieje Polaków” to jest przedmiot doskonały. Grubo ponad 300 kredowych stronic wielkiego, niespotykanie wielkiego formatu. Ciężarem i rozmiarami przywodzi na myśl średniowieczne manuskrypty, jakieś omszałe kodeksy w bibliotekach klasztornych. Aż dziw, że upokarzająco detaliczne „Dzieje...” nie są pisane ręcznie ani ręcznie ilustrowane. Choć z drugiej strony – czy smakowitych Wasylewskiego fotograficznych podobizn jazzmanów tamtej Polski, portretów ulepionych z ciemności, szarej bieli, dymu, instrumentów i twarzy, nie można by nazwać prostokątami rękodzielnika? Tak, dziw, że księga ta nie jest pisana ręcznie. Dziw, bo kto uwierzy, iż wszystko to sobie lub komuś Wasylewski podyktował tylko z pamięci, czyli że nie przechowuje w skrzyni stosu kajetów, mozolnie ręcznie zaczernionych detalami swego bardzo długiego, bardzo gęstego jazzowego życia? Kto uwierzy, że Wasylewski spamiętał świat cały i nie potrzebuje żadnych notatek, skoro nawet Borgesowi nikt nie uwierzył w prawdziwość nieszczęsnego Ireneo, bohatera „Pamiętliwego Funesa”, który wszystko na zawsze zapamiętywał we wszystkich nieskończenie małych detalach, nawet „rozwianą grzywę konia, stada owiec na zboczu góry, zmienne płomienie ogniska, niezliczony popiół, wiele twarzy nieboszczyka podczas długiego czuwania”? I dziw, że księga nie jest pisana ręcznie, bo czym, jeśli nie własną dłonią winno się notować siebie, i co, jeśli nie piórem uwiecznione historie bez mała intymne, winno się ukazywać światu? A właśnie taka jest na dnie księga Wasylewskiego – intensywnie jego. Pomiędzy ciemnymi okładkami, twardymi niczym płaskie kamienie – potężna masa niegdysiejszego powietrza Wasylewskiego. Jak kto woli – pamięć w twardych okładkach, jego pamięć i nieskończona liczba furtek, przeznaczonych dla tego, który czyta. Dla każdego czytającego – inna, tylko dla niego przeznaczona, piszcząca nieskończoność.

Nie. Nie czytającego. Księga ta raczej nie jest do czytania. Ona jest do błąkania się na półsennego, w przód, w tył, znów w przód, znów w tył. I jest do czekania, aż w akapicie którymś, w fotografii, w zdaniu lub tylko w słowie jednym jedynym - zapiszczą zawiasy, uchyli się furtka i ukaże początek ścieżki. Początek kawałka dziejów, które każdy z błąkających się, „uwolniony od raka identyczności”, niechaj sam sobie snuje, przechodząc powoli przez kolejne furtki. A żeby skrócić czas czekania na chłodny pisk - można sobie wciąż od nowa puszczać dołączone do księgi archiwalne jazzowe filmy Wasylewskiego. Tam wszyscy wciąż jeszcze się poruszają. Tomasz Stańko, Jurek Skarżyński, Janusz Muniak, Jarosław Śmietana, Ludwik Jerzy Kern, Marian Eile, Wiesław Dymny, Piotr Skrzynecki, Krzysztof Litwin, i tylu, tylu podobnych, nie do podrobienia. Tam wszyscy wciąż jeszcze wyglądają jak żywi.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Jazz