Schemat łamania szabli

Ostatnia aktualizacja: 13.03.2020 21:20
Naprawdę niewinny oficer łamał na kolanie odświętną szablę, oficerską szablę Dreyfusa. Łamał, aby z Dreyfusa, też naprawdę niewinnego oficera, zrobić oficera nieprawdziwie winnego. Bo tego chciała Francja. 
Roman Polański
Roman PolańskiFoto: praszkiewicz / Shutterstock.com

Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany.
Franz Kafka „Proces”


Pragnienie oglądania upokorzenia innego człowieka każdego rozgrzeje na tyle, by niestraszny mu był największy ziąb.
Robert Harris „Oficer i szpieg”


Widać na ekranie, wyraźnie i z bliska widać, że tamtego grudniowego dnia roku 1894 pułkownik Jean Sandherr, szef kontrwywiadu francuskiej armii, dygotał w tłumie. Drżał potwornie i dziwnie, jak gdyby zima nic do rzeczy nie miała. W wielkich opowieściach nie istnieją znaki zbędne, zwłaszcza, kiedy znak jest tak mocny. Zatem? W otwierającej „Oficera i szpiega” Romana Polańskiego scenie, gdy zimowym świtem, na rozległym apelowym placu École Militaire, w przytomności tysięcy zdrowych jak rydze żołnierzy, zapatrzonych w upokorzenie, Francja degraduje kapitana Alfreda Dreyfusa do zupełnej szarości – pułkownik Sandherr cały się trzęsie i Polański ukazuje to w filmie swoim detalicznie, podtyka nam drżenie pod nos. Później stanie się jasne, że pułkownik Sandherr dygoce, lecz nie z zimna. Dygoce z przeczucia bliskiej śmierci we wstydliwych męczarniach. Ale to później. Więc?

Ot, zboczył kiedyś pułkownik Sandherr, może rok przed plenerowym seansem degradacji Dreyfusa. Po pracy - nie wrócił prosto do domu. O zmierzchu zboczył z linii czystości. Na godzinę – zniknął za rogiem. W Paryżu, mieście wielu nęcących zakrętów – żaden to wyczyn. Nie, z pewnością nie pierwszy raz pułkownik Sandherr urozmaicił prostotę powrotu, nie bądźmy naiwni. Po chwili moralnego wahania, które zawsze odklepywał niby pacierz - nie pierwszy raz doszedł do nieuchronnego wniosku, iż nie stanie się tragedia, gdy żona poczeka z kolacją, po czym nie pierwszy raz skręcił w lewo bądź w prawo. Tak. Lecz pierwszy raz, pierwszy i ostatni raz, zakręt zgubił go. Za rogiem spotkał krętka bladego – złapał kiłę – ostateczne zgnicie było tylko kwestią czasu żałośnie małego. Gdyby wtedy został na prostej, albo gdyby skręcił w stronę przeciwną tej, w którą skręcił, albo gdyby przynajmniej miał więcej higienicznego szczęścia w grzesznej miłości za rogiem – nie przestałby kierować kontrwywiadem, który zdemaskował zdradę Dreyfusa, nie byłby zmuszony oddać funkcji pułkownikowi Georgesowi Picquartowi, temu maniakalnemu wyznawcy prawdy, nie wyszłaby więc na jaw kompromitująca Francję mistyfikacja w kwestii szpiegostwa Dreyfusa na rzecz Niemiec, a wielki plenerowy seans degradacji nie miałaby sensacyjnych, ogólnopaństwowych, ogólnoeuropejskich, nawet ogólnoświatowych ciągów dalszych. Wszystko skończyłoby się grudniowym świtem lodowatego dnia roku 1894 na apelowym placu École Militaire w Paryżu. Gdyby krętek blady ominął oficera kontrwywiadu – zwyczajnie nie byłoby wielkiej Sprawy Dreyfusa, podzielona Francja nie zagryzałaby sama siebie w dziesięciolecia trwającym zwarciu dreyfusistów z antydreyfusistami, zaś sam Dreyfus, jak zawyrokował wojskowy sąd w pierwszej rozprawie, dożyłby swych dni w celi na Diabelskiej Wyspie, 15 kilometrów od wybrzeża Francji, doskonale niepamiętającej o Dreyfusie, pechowym Żydzie z alzackiej Miluzy. Słowem – nad Sekwaną byłoby nad wyraz miło i spokojnie. Niestety, cóż począć... Feralnego popołudnia pułkownik Sandherr - źle skręcił...

Więc co? Jaki sens dygocącego znaku? Krzepiące nauki? Czcij ojca swego i matkę swą, a zwłaszcza żonę? Nie cudzołóż? Jeśli już musisz – za rogiem koniecznie zabezpieczaj się? Zanim co – żądaj od damy zaświadczenia od właściwego lekarza? A najlepiej – bądź heroicznie wierny, czyli idź zawsze prosto do domu, nigdy nie skręcając? Bo tak i tylko tak ocalisz spokój w Ojczyźnie! Wprawdzie za cenę cierpień niewinnie skazanego na hańbę oraz dożywotnie odosobnienie, owszem. Ale czy los niewinnie skazanego to nie jest mniej, o wiele, wiele, wiele mniej niż dobro Ojczyzny?...

Gdyby nie zły zakręt... Gdyby, gdyby, gdyby... Kiedy wpada się w gdybanie – takie, jak wyżej wyrecytowane, moralne brednie czają się na widnokręgu. Majaczy myśl, że swym filmem Polański stanął oto w obronie sakramentu małżeńskiego!... Dajmy temu wszystkiemu pokój. Polański jest w innym miejscu. Jest bardzo daleko od moralnych bredni. „Urodził się – i to go zgubiło”, mawia klasyk. I dodaje: „Jesteśmy na Ziemi. Na to rady nie ma”. „Oficerem i szpiegiem” Polański ociera się o te frazy. Dygocące umieranie Sandherra to samotność jak echo samotności degradowanego na środku rozległego placu. Owszem, bez wenerycznego pecha pułkownika - wielkiej Sprawy Dreyfusa pewnie by nie było. Lecz znaczy to tyle tylko, że byłaby, równie wielka, lecz - kiedy indziej, gdzie indziej, nad inną wielką rzeką. Nie Sprawa Dreyfusa, lecz strukturalnie bliźniacza Sprawa Iksa, Sprawa Igreka lub Sprawa Zeta. Co do sedna swego – zaistniałaby gdzieś, kiedyś, ta wciąż od nowa powtarzająca się w wielu czasach i wielu punktach wielka Sprawa Józefa K. A sama wielka Sprawa Dreyfusa?

Kryminalnie – banałem jest ona. Ot, skłamano, że znaleziony w koszu list szpiegowski Dreyfus skreślił, a naprawdę pisał go major Esterhazy, tylko że władzy prawda taka nie interesuje, gdyż władzy potrzebna była ofiara z Żyda, więc wybrała dobrze ukryte kłamstwo o Dreyfusie. Politycznie, społecznie, psychologicznie – kolejne oczywistości. Stare jak ludzkość zwarcie biegunów – filosemitów z antysemitami, liberałów z narodowcami, lewicy z prawicą, jednostki z państwem, po prostu ich z nami, czyli nas z nimi. I nawet następca nieszczęsnego Sandherra, pułkownik Picquart, zapiekły tropiciel prawdy, który odkryje oszustwo i rozpęta wielka Sprawę Dreyfusa, w ostatecznym rachunku doprowadzając do oczyszczenia Dreyfusa z zarzutów i skazania winnych – nawet on nie jest głównym tonem filmu Polańskiego, choć jest tej opowieści figurą naczelną. Nawet on nie, a cóż dopiero mówić o kryminale, polityce, społeczeństwie lub innej psychologii mas.

Szarość. Dziwna szarość i dziwne poczucie pustki. Takie są tony, falujące w „Oficerze i szpiegu”. Dziwne poczucie pustki, bo w Polańskiego Paryżu sprzed 120 lat są ludzie, gromadzą się tłumy, jeżdżą dorożki, wiele razy zapełnia się sądowa widownia, lecz w ostatecznym wrażeniu jest tak, jak by miasto było wymarłe albo zamieszkałe tylko przez tych aktorów i statystów, którzy są niezbędni do powtórzenia odwiecznej Sprawy, tutaj zwanej akurat wielką Sprawą Dreyfusa. I powtarzają ją. Na chłodno, z kilkoma gorącymi wyjątkami, ale głównie blisko emocjonalnego zera. Inaczej mówiąc – czysto powtarzają samo sedno starej fabuły. Polański pokazuje wielką Sprawę Drayfusa. Tak. Lecz nade wszystko portretuje nieuchronność jej struktury, tego szkieletu niebywale prostego - prawie jak schemat budowy i działania wirującego kolorowego bąka dla dzieci - i przez to szkieletu aż tak dotkliwego. Prawie nikt u Polańskiego nie krzyczy, prawie nikt nie szaleje, nie dyszy, nie histeryzuje, nie miota piorunami z oczu ani nie blednie zanadto. Nie ma kadru, co byłby przestrogą lub pretensjonalną lekcją dobra. W tych fantastycznych szarościach, a może w przytłumionych przez czas kolorach paryskich ulic, placów, kamienic i mieszkań, garść figur otulonych dyskretną sepią snuje starą opowieść o tym, że w istocie nic nie dało się zrobić. To znaczy – dało się, prawda na powierzchnię wypłynęła, lecz człowiek, którego w mroźny poranek złamano na rozległym wojskowym placu, złamano i zdegradowano do zupełnej szarości – mimo prawdy pozostał złamany i szary. W finale opowieści Dreyfus, oczyszczony, przywrócony do służby, zjawia się w gabinecie Picquarta, wtedy już występującego w szlachetnej roli jednego z najświetniejszych generałów francuskiej armii, zjawia się i prosi o jakiekolwiek zadośćuczynienie. „Nic nie da się zrobić”, wyjaśnia generał. Jest spokojny, jak zawsze. Dreyfus też. Nic nie zostało do dodania. Musi się pożegnać, musi wyjść. Żegna się więc. Wychodzi. Nic więcej nie mógł zrobić. Za oknami gabinetu generała – szarość. Jak w pierwszej scenie, w której Polański skroplił całą dwugodzinną opowieść

Znów zatem szarość w finale, za oknami, jak wtedy, dwie godziny temu, albo 120 lat temu, pod zachmurzonym niebem. Szarość i pełna ludzi pustka rozległego placu o świcie, gdy odrywano Dreyfusowi guziki od munduru, likwidowano złote epolety, odbierano czapkę. Naprawdę niewinny oficer łamał na kolanie odświętną szablę, oficerską szablę Dreyfusa. Łamał, aby z Dreyfusa, też naprawdę niewinnego oficera, zrobić oficera nieprawdziwie winnego. Bo tego chciała Francja. Gdzieś z boku, pod ścianą, druga samotność dygotała z lęku przed innym końcem. Innym, a może wcale nie tak bardzo różnym od końca Dreyfusa. Ale to bez znaczenia. Jeszcze tylko zdarcie oficerskich lampasów ze spodni. Suchy trzask zrywanych nitek. Już? Już. I jest wtedy z Dreyfusem na rozległym placu trochę tak, jak było z Józefem K. w finale zupełnie innej opowieści o tym samym. „Było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć”.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Francja
Czytaj także

Rozsądna decyzja

Ostatnia aktualizacja: 21.02.2020 20:33
Cóż innego, jeśli nie smak niezły, kazało Cyzowi nie przeciągać zbytnio zabawy w przykrywanie pustki po prędko zmarłych „mięskach” Bukowskiego i jego prawdkach od zarania bladych jak trup?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Noce wizyt

Ostatnia aktualizacja: 28.02.2020 18:34
Przydałby się Jorge Luis Borges. Z okazji krągłej rocznicy śmierci Kantora wyśniłby może labiryntową opowieść o seansie teatralnym, który nie zaistniał, lecz którego widmowe życie jest niepokojąco prawdziwe. Ale Borgesa też już nie ma.        
rozwiń zwiń
Czytaj także

Kosodrzewina

Ostatnia aktualizacja: 07.03.2020 15:01
Otwiera zwykły sobie człek pożegnalną powieść Marqueza, uśmiecha się czule do pani Adéle Haenel i czyta. Czyta powoli, długo smakując słowo każde. Głos jego ciepły jest, spokojny, zamszowy.
rozwiń zwiń