Wieczory na placu Léona Aucoca

Ostatnia aktualizacja: 07.05.2021 16:32
Pomilczą sobie. A jutro cały obraz się powtórzy, wrócą wszystkie gesty, ciche słowa, spojrzenia. Tak. Bo na placu zostawionym w spokoju nic się nigdy nie zmienia. Wciąż ten sam los.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Shutterstock/ansharphoto

Stary Firs przeprowadził się do Bordeaux. Nie szło o chęć drastycznego odmienienia życia, o skuteczną ucieczkę, porzucenie śmiertelnie wyczerpanych kątów i zmartwychwstanie w miejscu świeżym, aby tam wszystko od nowa zacząć. Nie. Przeczuwał przecież, a właściwie wiedział, że teatralna idea żonglowania płcią bohaterów jest ideą nie do zatrzymania, i miał ponurą pewność, iż w przyszłości będzie z nim już tylko tak, jak przez lata ostatnie, od chwili, w której najnowsi reżyserzy rozpostarli skrzydła. Oto kurtyna sunie w górę, rozpoczyna się „Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa, na scenę wchodzi Lubow Raniewska i sumiastego wąsa swego kręci, drapiąc się zarazem, ujmijmy rzecz finezyjnie, po ukrytej łysince dolnej, za moment zaś on, stary Firs, z kulis się wyłania jako stara Firsowa. Ba! Dla wzmożenia estetycznej rewolucyjności zjawia się nie tylko jako stara Firsowa, lecz jako stara Firsowa w nowych trampkach i leginsach, zgrabnie zwanych stulidupkami, na lewej nogawce okraszonych dzielnym wyznaniem: ME TOO. Nie, stary Firs przeprowadził się nie po to, by uciec przed rewitalizacją nieuchronną, lecz po to, by w chwilach wieczornego wyglądania przez okno nowego mieszkania móc zapominać o nieuchronnej rewitalizacji. Nie tylko z powodu wybornego wina wybrał Bordeaux. I nie tylko dla piękna legendarnej rasy psów – dogue de Bordeaux – psów bojowych, co towarzyszyły rzymskim legionom, Aleksandrowi Wielkiemu i samemu Hannibalowi, a dziś mają to szczęście, że nikt ich nie reżyseruje. Wybrał Bordeaux dla fantastycznego dzieła sztuki, przepięknej inscenizacji autorstwa Anny Lacaton i Jean-Phillipe’a Vassali.

     Lacaton i Vassala nie są reżyserami teatralnymi. To fakt fatalny, bolesny, zwłaszcza dla kraju nad Wisłą, lecz nic już z rzeczoną fatalnością zrobić się nie da. Są architektami, może właściwiej jest powiedzieć: urbanistami. Reżyserują, owszem, lecz krajobrazy miejskie, inscenizują place, rynki, ulice, perspektywy, tworzą widoki z okien. Reżyserują kawałki miast, a sednem ich sztuki są te frazy nie do obalenia, nie do ominięcia, te zdania naturalne niczym wiekowa receptura wina z Bordeaux i jak od czasów Hannibala nietknięta łapką kynologicznego majsterkowicza rasa psów. Nigdy nie niszcz, nie usuwaj i nie zastępuj. Zawsze używaj ponownie. W tym roku Lacaton i Vassala otrzymali nagrodę Pritzkera, zwaną architektonicznym Noblem, a wcześniej, kierując się jasnością wspomnianych fraz, stworzyli arcydzieło. Władze Bordeaux zwróciły się do Lacaton i Vassali z propozycją przygotowania projektu całkowitej, gruntownej, bezkompromisowej rewitalizacji Place Léon Aucoc. Plac? Skądże! Najwyżej placyk, trzeciorzędne prawie nic z boku głównych arterii miasta, detal na zapleczu gigantycznego kolejowego węzła. Trójkątny skwer, okolony długimi jak osiedlowe bloki, jednopiętrowymi domostwami o ciemnych drewnianych drzwiach wejściowych, jasnych murach i bordowych dachach. Stare drzewa, kilka ascetycznych ławek, pamiętających wiele, kiedyś białe, kruszejące krawężniki przy asfalcie pofałdowanym lekko, w środku trójkąta uliczna lampa o trzech mlecznych, kulistych kloszach. A wszystko – pięknie znużone. Także mężczyzna, uwieczniony na fotografii, stary człowiek, zamarły na jednej z pamiętliwych ławek, wpatrzony w szarą nieskończoność nad bordowymi dachówkami. Przyglądając się mu, bez wahania mówisz jak o czymś najnaturalniejszym pod słońcem i co nie mogłoby być inne: On tutaj siedzi dłużej niż żyje i nie zniknie, kiedy dla niego wszystko się już skończy. Lacaton i Vassala także jego wypytywali o ledwo wyczuwalne rytmy placu Léona Aucoca.

Byli tam, wiele razy wracali, patrzyli z każdej strony, ktokolwiek wyjrzał z okna na pierwszym piętrze – pytany był o życie przy niewielkim, omszałym trójkącie. Mierzyli, badali, wąchali, smakowali, słuchali, zbierali najfinezyjniejsze i najprecyzyjniejsze dane. Po prostu – uważnie, pokornie czytali opowieść maleńkiego trójkąta. Po czym na wiele dni zamknęli się w pracowni. Inscenizowali nowe życie placu. A gdy wybiła godzina prezentacji projektu – stawili się punktualnie.

     Koperta była cienka. Kiedy mer Bordeaux wysunął jej zawartość -ujrzały projekt awangardowy, wizję niepowtarzalnie nowatorską, plan wyprzedzający teraźniejszość o wiele, wiele wędrówek końca wskazówki wokół cyferblatu. To była kartka, jedna kartka. Nawet mniej. Była to fiszka z bibliotecznego katalogu, a na niej trochę ponad dziesięć słów. Mer odchrząknął i przeczytał: Zostawcie ten skwer w spokoju i nie marnujcie pieniędzy. Tak, jak jest, dobrze jest. Spojrzał na radnych, po czym przeczytał raz jeszcze, lecz wolniej: Zostawcie ten skwer w spokoju i nie marnujcie pieniędzy. Tak, jak jest, dobrze jest. Możliwe, że rozległy się oklaski.

     Lacaton i Vassala mówili potem, iż od pierwszego spojrzenia poczuli dyskretne piękno trójkątnej marności. Że ujęła ich wyszukana delikatność tego, co oczywiste, co konieczne i co właściwe. Że kretyństwem byłoby ambitne dłubanie w stareńkiej harmonii – choćby posadzenie styropianowych palm kokosowych drucianymi korzeniami do góry, bądź też ustawienie plastikowych ławek w betonowych norach podziemnych i z rzutnika wyświetlanie tam przeźroczy nieba na ścianie przed ławkami. Że nie ma cienia sensu burzenie cudactwami tego, co bezboleśnie zrozumiałe i co jest hipnotycznym spokojem zgody panującej między wszystkimi elementami krajobrazu. A na dokładkę ludzie czują się tutaj niby we własnym domu, czyli jak wewnątrz formy kształtowanej przez lat wiele!... Z grubsza tak mówili do radnych Bordeaux, po czym dodali jedno jedyne zalecenie. Częściej sprzątać plac! Tyle wystarczy.

Zwyczajnie, po prostu - nowym życiem starego życia miało stać się stare życie ominięte przez nieustępliwie gmerające dłonie nowego życia. W istocie zawsze przecież, od zawsze chodzi o to samo. Nie burzyć starego, lecz rozwijać stare, dbając o jego wieczność. Ostrożnie dokładać drobiny własnego życia do śladów po dawno temu skończonym życiu cudzym. I tyle. Jeszcze tylko jedno pytanie. Dowiedziawszy się o inscenizacyjnym arcydziele Lacaton i Vassali, czy stary Firs mógł nie przeprowadzić się do Bordeaux?

     Nowe trampki, stulidupki kraszone dzielnym zbiorowym jękiem: ME TOO, gumowy biust rozmiaru G, różnokolorowe peruki z końskich włosów, te i inne styropianowe kokosowe palmy o korzeniach z drutu – wszystko stary Firs zostawił w Polsce. Niebawem teatry wracają po zarazie do pracy, przyda się im to, bez czego tworzyć nie sposób. Spakował jedynie kawałki starego życia, kilka nieuchronnych elementów. Ledwo żywy tużurek, niegdyś śnieżnobiałą kamizelkę, już na zawsze szare rękawiczki, kruchą laskę, staroświecką liberię oraz wysoki kapelusz, i – oczywiście - filcowe pantofle, w których w finale „Wiśniowego sadu” przechodzi powolutku przez scenę, aby na krawędzi kanapy usiąść na zawsze, trochę jak tamten na zdjęciu gość na ławce. Później – długa podróż z finałem na placu Léona Aucoca. Wynajął kawalerkę na piętrze długiego domostwa. Żyje sobie niespiesznie.

Gdy wieczorami wygląda przez otwarte okno, udaje mu się zapominać o paranoi bezlitosnych rewitalizacji. Czuje się wtedy jak w napisanym przez Czechowa domu. Jest szczęśliwy, a na trójkątnym skwerze, który dwoje wielkich reżyserów zostawiło w spokoju, widzi inne szczęśliwe widma. Mówiąca po grecku dziewczynka troskliwie posypuje piaskiem ludzki kształt. Świętoszkowaty pyszałek sam siebie własnym knuciem w butlę nabija. Pulchny książę dyskutuje z ciemnością pod drzewem tak, jakby to był głoszący mu bolesną prawdę przeszłości duch. Pod innym drzewem, bezlistnym, uschłym, jeden z dwóch czekających kloszardów próbuje zdjąć but wiekowy jak słoneczny zegar. Zaś cudna, wysmukła postać, która wolno nadchodzi ze wschodu, aby przypomnieć sobie czas utracony i raz jeszcze go stracić, to Lubow Raniewska znów jako kobieta. Zaraz usiądzie na ławce, tuż obok postaci ze zdjęcia, siądzie i nic nie powie. Pomilczą sobie. A jutro cały obraz się powtórzy, wrócą wszystkie gesty, ciche słowa, spojrzenia. Tak. Bo na placu zostawionym w spokoju nic się nigdy nie zmienia. Wciąż ten sam los.

Paweł Głowacki

Czytaj także

Miasto Güllen

Ostatnia aktualizacja: 30.04.2021 21:56
Opowiada o utracie. Że to bardzo prosta zabawa czasu: wpierw coś jest, a później tego nie ma. I że istnieje tylko ta zabawa.
rozwiń zwiń