Polskie początki muzyki urodzonej z buntu sięgają drugiej połowy lat 70. Zainspirowani pierwszymi płytami kapel takich jak Buzzcocks czy Sham 69, wychowani w PRL-u młodzi gniewni chwycili za gitary i wykrzyczeli, co leżało im na sercach. Granie było proste i ostre. Teksty poruszały tematy społeczno-polityczne, każdy mógł grać i śpiewać. To była totalna rewolucja. Na zachodzie buntowano się przeciwko skostniałemu kapitalizmowi, w Polsce przeciwko komunizmowi.
W 1982 roku w Jarocinie wystąpił zespół SS20, ta nazwa była też numerem radzieckiego pocisku balistycznego. Po sukcesie grupy było jasne, że więcej pod tą nazwą nie zagrają. Nie było oficjalnego komunikatu, ale kierownicy klubów wiedzieli, że ta grupa ma nie grać. To spowodowało, że Krzysztof Grabowski zmienił nazwę zespołu na Dezerter. Jak wspomina perkusista były to ciężkie czasy dla muzyków.
- Pierwszą własną perkusję kupiłem dopiero w 1986 czy 1987 roku. Grałem na szczątkach sprzętu, które znalazłem w sali prób, która była w domu kultury lub klubach studenckich. Były tam wzmacniacze gitarowe, którymi też nie dysponowaliśmy, bo były za drogie - mówi Grabowski. - Na koncertach Dezertera rwane były gazety. Nie wybieraliśmy specjalnie "Trybuny Ludu". Wszystkie gazety były dla nas nośnikiem propagandy - opowiada gość Czwórki. - Nie wiedzieliśmy, że to się spotka z tak poważnym odzewem. Brytyjski dziennikarz na konferencji prasowej Urbana, ówczesnego rzecznika rządu, zapytał o tę akcję. Była to zabawna sytuacja, ale również nerwowa - dodaje.
W tamtych czasach każdy artysta musiał mieć tzw. weryfikację nadaną z ministerstwa, która potwierdzała status artysty. Muzykom Dezertera nigdy takiego dokumentu nie przyznano, choć starali się o niego trzykrotnie. Pierwszą płytę Dezerter wydał w Stanach w 1987 roku, udało się przewieść nagrania aż za wielką wodę.
- Mówili, że z punk rocka się wyrasta. Jakoś nikt nie był dobrym prorokiem, gramy do dziś - mówi Krzysztof Grabowski.
Tomasz Lipiński współzałożyciel Brygady Kryzys w Czwórce odsłania różne twarze punk rocka. - Polski punk wyglądał bardzo różnie. Każdy kraj do którego docierała fala punkowej eksplozji przechodził dwa etapy. Pierwszy gdzie wszystko było niedefiniowalne, i drugi bardziej określony - mówi Tomasz Lipiński. - Wspólnym mianownikiem była negacja trendów. Nie wiedzieliśmy jak się ubierać, ale kupowaliśmy ciuchy na bazarze w Rembertowie, stare marynarki, koszule. Przypinaliśmy metalowe znaczki z nazwami zespołów i hasłami - dodaje.
W tamtych czasach zdarzały się zatrzymania za strój, a gazety pełne były kłamliwych informacji o punkach. Młodzi ludzie w muzyce, w punk rocku szukali sposobu na przetrwanie, starali się, by rok w rok być na festiwalu w Jarocinie.
(pj)
Audycja realizowana jest we współpracy z NIN-ą.