Konsul przy Placu Scollay

Ostatnia aktualizacja: 12.03.2014 15:00
Dobrze jest "Pod wulkanem” zostawić w spokoju, mądrze jest w tej spowiedzi Lowry’ego nie majstrować, zwłaszcza na siłę, chcąc ją gwałtem w obcą jej formę istnienia wcisnąć.
Bohaterem bajki Sama Savagea jest szczur żyjący na zapleczu starego antykwariatu przy Placu Scollay w Bostonie...
Bohaterem bajki Sama Savage'a jest szczur żyjący na zapleczu starego antykwariatu przy Placu Scollay w Bostonie...Foto: glow images/East News

Wielkich powieści nie ma sensu przenosić w inny stan skupienia, gdyż traci się wtedy wiele, zbyt wiele, prawie wszystko. Zostaje kikut, choćby i najfantastyczniejszy, lecz jednak – kikut. A co z literaturą mniejszą?
Powieści przeciętnych, letnich, jedynie przyzwoicie ulepionych, wciskać w obcą im formę istnienia – raczej nie warto. Bo niby po co? Żeby je ocucić? Rozpalić, że tak powiem, własną werwą twórczą i tym samym przywrócić ludzkości? Zniwelować ich przeciętność wizją swoją strzelistą? I mordować się tak - dla jakiejś jednej ciekawej scenki, dla jednej postaci, jako tako pełnokrwistej, by wydobyć na słońce wiór jakiejś słusznej idejki, co się pod skorupą przeciętności skromnie tli, bądź tylko udaje migotanie?
Owszem, Fiodor Dostojewski sugerował, że jednak warto w teatrze wydłubywać i oświetlać detale, także, a może głównie jeśli o wielką literaturę chodzi, lecz to przekonanie Mistrza zasadniczo niczego nie zmienia. Pozostaje pytanie: Po co? 20 stycznia roku 1872, w liście do Warwary Oboleńskiej, twórca "Idioty” zanotował te pamiętne zdania.
"Co się tyczy Pani zamiaru, aby powieść moją przerobić na dramat, to naturalnie zgadzam się z Panią całkowicie. Zresztą przyjąłem zasadę, że nie będę przeszkadzać w tego rodzaju przedsięwzięciach. Ale nie mogę powstrzymać się od uwagi, że próby tego rodzaju prawie zawsze były nieudane, a w każdym razie niezupełnie udane.
Jest jakaś tajemnica sztuki, która sprawia, że forma epicka nigdy nie znajdzie odpowiednika w formie dramatycznej. Jestem nawet przekonany, że dla różnych form sztuki istnieją odpowiadające im szeregi myśli poetyckich i niekiedy myśli takiej nie można wyrazić w formie, która jej zupełnie nie odpowiada.
Inna sprawa, jeśli Pani poważnie przerobi i zmieni powieść, zachowując z niej tylko jakiś jeden epizod i opracuje go dramatycznie albo też weźmie zasadniczą myśl, zupełnie zmieniając fabułę...”
Nie wiem, co uczyniła Oboleńska, wiem, że w swojej legendarnej trylogii scenicznej – "Zbrodnia i kara”, "Biesy”, "Nastazja Filipowna” – Andrzej Wajda szedł wedle wskazówek Dostojewskiego. Na kanwie jednej, albo co najwyżej kilku wyłuskanych z oryginału scen, skomponował przedstawienia fantastyczne. Do dziś pamiętam je w najmniejszych detalach. Ale też do dziś nie znajduję odpowiedzi na pytanie: Po co? Po co komu nawet najświetniejszy kikut? Nie wystarczy zostać przy – wszystkim? Rodak Dostojewskiego nauczał, że powieści naprawdę wielkiej nie da się przeczytać, gdyż da się ją jedynie przeczytać - kolejny raz. Po co komu kikut, skoro można mieć wszystko wciąż od nowa? Na przykład – wciąż od nowa można ogarniać czterysta stronic "Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego, by po ostatnim zdaniu trafiać na wciąż tę samą myśl, że za miesiąc lub trzy trzeba będzie zacząć raz jeszcze. Po co, mogąc ze wszystkim zaczynać wciąż od nowa, Waldemar Śmigasiewicz raz na zawsze wystawił w Teatrze Bagatela w Krakowie, na scenie "Na Sarego 7”, wielką spowiedź Lowry’ego?
Rzecz jasna, ten dwie i pół godziny trwający seans – to nie jest "Pod wulkanem”. To jest jedno włókno stamtąd – ot, portret, a raczej tylko szybki szkic portretu nieudanego powrotu Yvonne (Urszula Grabowska) do Goeffreya Firmina (Wojciech Leonowicz), jej męża, Konsula w jednym z miast Meksyku, wielkiego kapłana mescalu i całej nieogarnionej reszty płynnych pocieszycielek świata. Coś niby romans zatem, kraszony delirycznymi smakami i uparcie powracającymi obrazami przeszłego życia, pełnego fiask, ciemności i smrodów spitego ciała. To wszystko, co jest u Śmigasiewicza. Czyli – prawie nic. Ale nie mogło być więcej. I nie dlatego, że zdań Lowry’ego jest aż czterysta stronic, czernionych makiem. Dlatego, że zdania Lowry’ego są – tak jeśli o ich sensy, jak i o intonacje chodzi - gęste niczym pajęczyna zmarszczek na zdychającej wątrobie Firmina. Są to zdania nieuchronne, to znaczy – muszą być wszystkie, aby opowieść się dopełniła. Muszą być wszystkie, lecz nie mogą być wszystkie. Cóż więc zostało?
Rzeczone włókienko fabularne, powiedzmy – romansowa nić. To oraz nitki tej mozolne inkrustowanie, oblepianie wszelkiej maści inscenizacyjnymi dziwnościami. Ruchome jakieś, dość duże formy geometryczne, jakaś krata na kółkach, jakaś kapą gigantyczną przykryta góra skrzyń z butelkami, kilka mebli, jakaś nagle budowana namiastka bokserskiego ringu, a w nim pięściarze – każdy ma tylko jedną rękawicę. Do tego ciągłe pulsowanie jakiejś odległej muzyki, pełne tajemnic zmiany świateł, jeszcze dialogi rwane, pompujące balon metafizyki, jeszcze sennie falujący rytm całości, mamiący niepojętymi głębinami, no i wreszcie zmieniające się, na ścianę rzucane, ogromne slajdy. A to palmy – bo przecież w Meksyku jesteśmy. A to ruiny – gdyż ogród, który Yvonne stworzyła swemu Firminowi w dawnych, lepszych, jaśniejszych czasach, dziś jest już trupem ogrodu. A to bardzo stare freski – bo przecież musiała paść słynna fraza o powolnym ciemnieniu malowideł. No właśnie – cała gorycz spowiedzi Lowry’ego jest w hipnotycznym spokoju trzech tych słów. U Śmigasiewicza dziwności wszystkie (plus fragmentaryczne w tych dziwnościach istnienie kilku pomniejszych postaci) chyba miały być echem pulsowania delirycznego, dziurawego mózgu Firmina, gdzie wszystko się przewala - strzępy przeszłości, widma, uparte dźwięki, gigantyczne czarne dziury i kawałki starych opowieści ludzkości, od Sofoklesa do Dantego - przewala się, ciemniejąc niespiesznie, nieodwracalnie. Tym miały być dziwności, lecz się nie udało. Ostała się za to koturnowa dziwność, monotonna, senna, raczej nie do pojęcia dla nikogo, kto powieści Lowry’ego nie czytał.
Dobrze jest "Pod wulkanem” zostawić w spokoju, mądrze jest w tej spowiedzi Lowry’ego nie majstrować, zwłaszcza na siłę, chcąc ją gwałtem w obcą jej formę istnienia wcisnąć. Tak, zbyt wiele się na majstrowaniu traci, prawie wszystko. Tak, zostaje tylko bezradny kikut. A jeśli już koniecznie trzeba coś – poza czytaniem wciąż od nowa – uczynić, to pozostaje odpowiedzieć na piśmie. Słowem na słowo, zdaniem na zdanie. Ciemnością na ciemność. Jak Sam Savage.
Bohaterem jego bajki jest szczur żyjący na zapleczu starego antykwariatu przy Placu Scollay w Bostonie. Jest uzależniony od książek, które czyta i zżera, a także od filmów porno, nocami oglądanych w pobliskim „różowym” kinie. Jest alkoholikiem tego potwornego, przecudnego życia. I wie, jak skończy się wszystko, bo przecież ze zżartej literatury świata całego nauczył się, że wszystko zawsze kończy się - jedynie tak. „Ani nie będą wiedzieć. Ani tęsknić za mną. I to jest stare i stare jest smutne, i stare jest smutne i nużące.” To sobie powie, gdy nadejdzie czas. Ciemny finał bajki Savage’a ma odcień ostatniej frazy „Pod wulkanem”: „Ktoś rzucił za nim do rozpadliny zdechłego psa”. A tytuł bajki – tak też nazywa się szczur – jest prosty. "Firmin”.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: TEATR
Czytaj także

Twarze

Ostatnia aktualizacja: 18.02.2014 18:04
Nie byłoby źle, gdyby telewizja częściej pokazywała stare seanse polskich Marsjan. Po prostu - przyjemnie jest od czasu do czasu zobaczyć w teatrze zwykłą twarz.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Wszechmogący paralityk

Ostatnia aktualizacja: 25.02.2014 16:17
Więc jednak nic się nie zmieniło – prawdziwemu teatrowi niezbędna jest literatura. Im większa, czyli bardziej w swych mądrościach nieuchwytna, tym lepsza.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Czasy mięśnia

Ostatnia aktualizacja: 04.03.2014 16:00
Czyż nie jest trochę tak, że mamy oto czasy mięśnia - czasy teatru doskonałego uda i boskiego bicepsa, scenicznej sztuki krzepkiej, postawnej, świetnie widocznej z bardzo daleka?
rozwiń zwiń