Wczoraj znów padał deszcz

Ostatnia aktualizacja: 29.04.2014 15:44
Autor "Kartoteki” był niczym Cervantes, który łażąc po mieście zbierał z ulic każdy, nawet najlichszy strzęp druku i wierzchem dłoni ścierał z liter błoto.
Uroczystości pogrzebowe Tadeusza Różewicza odbyły się w świątyni Wang w Karpaczu (Dolnośląskie). Zgodnie z ostatnią wolą poety spoczął on na cmentarzu ewangelickim, położonym tuż przy drewnianym kościele pochodzącym z przełomu XII i XIII w.
Uroczystości pogrzebowe Tadeusza Różewicza odbyły się w świątyni Wang w Karpaczu (Dolnośląskie). Zgodnie z ostatnią wolą poety spoczął on na cmentarzu ewangelickim, położonym tuż przy drewnianym kościele pochodzącym z przełomu XII i XIII w.Foto: PAP/Maciej Kulczyński

Cudze, nic nie ważące słówka tańczą na starej, nieruchomej twarzy. Słówka jak mikre arlekiny z papier mâché, jak pacynki – rękawiczki plus ping-pongowe piłeczki na palcach – albo jak papuzie błazenki z cyrku dla lalek, gdzie nic prawdziwego, nic, żadna powaga ani żaden śmiech, wszystko na niby, udawane, tandetne, chwilowe, pierzchające na pstryknięcie. Tańczą minutę, trzy minuty, pięć, dziesięć. Długo. Wystarczająco długo, by stary mężczyzna poczuł ból. Podobnie z cudzymi gestami przed jego starą twarzą. Tak oto w norze na ostatnim piętrze szarego domu gdzieś w środku nieogarnionego miasta spoconej nowoczesności łysiejący sutener (Piotr Fronczewski), jego paź żałosny (Rafał Królikowski) i córka starego mężczyzny (Agata Buzek) na poczekaniu klecą przed nim cyrkowy teatrzyk – odpustową scenę miłości aż po grób.
Stary mężczyzna przybył z dalekiej mieściny bez właściwości, bez większego znaczenia, mieściny, w której, niczym u Bohumila Hrabala, czas być może się zatrzymał. W kapeluszu z gatunku tych, w których nikt już nie chodzi, w płaszczu dla miasta nowoczesności całkowicie egzotycznym i z tekturową walizą, co jest tutaj babą z dwiema głowami – przyjechał, by z córką przełamać się opłatkiem, w końcu to Święta Bożego Narodzenia. Ale córki już nie ma. To, co jest, co się do dłoni łysiejącego sutenera łasi, to zmechanizowany manekin, człekokształtny kawałek scenografii tandetnego przedstawienia. Nieprawdziwe, nie jej włosy, plastikowe, czarne, nie jej rzęsy, nie jej czerwone wargi, nie jej pergaminowa bladość skóry, nie jej niski głos, nie jej zblazowane oczy, nie jej jaskrawa kurtka z tworzywa sztucznego, nie jej spódnica, nie jej nogi w nie jej wyuzdanych pończochach i nie jej koturnowe obuwie na stopach, które kiedyś były jej, kiedyś, nie dziś. Nie ona. Stąd ciemny ból w starym mężczyźnie, głęboko. Starego mężczyznę gra Jerzy Trela. Tylko kilka małych gestów, ledwie parę prostych słów. Jest zastygłym milczeniem. I przez minutę, trzy minuty, pięć, dziesięć - ani cienia ruchu w niebywałych hieroglifach jego twarzy. To wszystko. Nic nie ważące słówka miasta nowoczesności tańczą na kamieniu i spadają, jedno po drugim. Padają pacynki, lecz pocieszność pacnięć nie zmienia istoty. Ból nie mięknie. Stary mężczyzna powie do siebie: „Ich świat jest tylko pozornie tajemniczy i groźny. To są śmierdzące dudki, przecież to było kiepskie przedstawienie. (...) Zło idzie z tego, że im się pomyliły słowa. (...) Ich świat jest złożony z kolorowych okładek, z fotosów, z głupich piosenek, ze sztucznego światła, ze sztucznych obrazów. Wszystko jest sztuczne: rzęsy, włosy, futra, biżuteria, choinki, śnieg. (...) Bieda w tym, że oni nie odróżniają ani drzew, ani ptaków”. Tak, ale bieda też w tym, że świadomość sztuczności świata nie łagodzi bólu utraty. Nie rozmiękcza żadnego bólu.
Jeśli Tadeusz Różewicz naprawdę maniakalnie parał się czymś w swoim długim życiu, to tym właśnie. Badał marność nowoczesności, mamiącej wszelkiej maści operetkowymi świecidełkami, tropił pustkę tandetnych pocieszeń zdań kleconych naprędce, dziurawił dobre samopoczucie, pichcone na chwilowych, odpustowych uniesieniach. Jak napisany przezeń stary mężczyzna – wyczuwał nędzę sztuczności. I chyba nie przez przypadek kazał mu powiedzieć prawie dokładnie to samo, co on, Różewicz, rzekł o sobie w „Przygotowaniu do wieczoru autorskiego”, więc stary mężczyzna mówi: „Mam takie niemądre przyzwyczajenie, że zawsze i wszędzie czytam wszystko, co jest wydrukowane. O każdej porze. Wstyd powiedzieć, nawet w ubikacji”. Tak, autor „Kartoteki” był niczym Cervantes, który łażąc po mieście zbierał z ulic każdy, nawet najlichszy strzęp druku i wierzchem dłoni ścierał z liter błoto. Dobrze się stało, że na pożegnanie Różewicza telewizja wyemitowała nie co innego, tylko „Moją córeczkę” - teatralną wersję jego filmowego scenariusza z połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, w 2000 roku wyreżyserowaną przez Andrzeja Barańskiego.
Różewicz i bohater „Mojej córeczki”, niespieszny stary mężczyzna, którego w mieście nowoczesności odnalazł jego własny ból. U obu to samo czucie nędzy sztuczności, to samo opętanie słowem drukowanym i podobne smakowanie ciszy - podobny nawyk czekania w ciszy na przyjście słowa nie byle jakiego. Kiedy kilka, może naście lat temu po raz pierwszy i ostatni widziałem Różewicza na żywo, było tak, że po każdym zadanym mu z sali pytaniu długo, cholernie długo, wieczność całą – milczał. Tę ciszę da się porównać tylko z ciszą mowy Petera Brooka. Milczał wieczność, czekając na słowo, które będzie miało wagę jakąś, jakąś niepowtarzalną chropowatość, twardość lub miękkość, barwę jakąś i zapach swój. Posiadł wielką umiejętność czekania. Owszem, że koniecznie trzeba czekać, zanim się po pióro sięgnie i opowiadać zacznie – to oczywistość. Ale kto dziś czeka naprawdę? Komu dziś chce się być cierpliwym, zwłaszcza w teatrze? Różewicz, bywało, czekał tak bezlitośnie, że kartka pozostawała pusta na zawsze. Liczba jego na śmierć przeczekanych opowieści nie jest mała, na czele ze sztuką o Walerianie Łukasińskim.
Czy miała to być rzecz o bohaterstwie Łukasińskiego, kolosalnego działacza niepodległościowego, majora 4 pułku piechoty liniowej, twórcy Wolnomularstwa Narodowego i Towarzystwa Patriotycznego? Miała być to budująca opowieść o patriocie, w trakcie powstania listopadowego wywiezionym do twierdzy szlisselburskiej, gdzie gnił aż do śmierci w roku 1868? Miał to być sceniczny obraz poruszający odwieczne tragiczne zwarcia Polski z Rosją carską? A może miała to być historia malująca szlachetną podobiznę niezłomnego ducha naszego? No właśnie. Umiejętność czekania ma i ten walor, że w długiej ciszy opadają z tematu wszystkie społecznie chwytliwe błyskotki, plaster po plastrze. Jest tak, jakby się obierało cebulę. Szczebel po szczeblu schodzi się na dno. W rozmowie z Kazimierzem Braunem Różewicz o losie Łukasińskiego powiada: „Tam był problem milczenia”. A więc – nie bohaterstwo, nie patriotyzm, nie Bóg, Honor i Ojczyzna, nie piękna Polska i Rosja brzydka? Nie. Nie to miało być tematem, nie to było problemem. „Jak wyrazić milczenie tego człowieka?”, mówi Różewicz. O to szło. „On przez trzydzieści lat miał zakaz rozmawiania i jego otoczenie miało zakaz mówienia do niego. Ty rozumiesz? Nie wolno mu było wychodzić z celi. (...) Trzydzieści lat milczał. To była ściana. To jest jakaś wielka tajemnica. (...) Tu jest kamień. Kamień dowcipów nie mówi”.
Stary mężczyzna też nie mówi dowcipów, choć niechcący bywa zabawny. Lecz mniejsza z tym. Odnalazł go własny jego ból - to ważne. I najważniejsze: bez cienia litości dla siebie dostrzegł, co Różewicz od zawsze widział wyraźnie, że świat dalej jest, jaki był – nieodwracalnie obojętny. W ostatnich taktach „Mojej córeczki” szary spokój Treli poraża. Córkę starego mężczyzny znaleziono o świcie martwą pod murem, a on rano - kupuje gazetę, jak zawsze, i jak zawsze rozmawia z właścicielem kiosku o sprawach duperelnych. „Nic się nie zmieniło”, mówi do siebie. „Wszystko jest na swoim miejscu. Ludzie. Domy. Słowa”. Choćby nawet były to tylko pacynki słów. Córki już nie ma, ale nikt tego nie widzi. „I tak jest lepiej. Rano myję się, czeszę, patrzę na swoją twarz w lusterku. (...) Patrzę przez okno, brzozę okrywają listki, na ulicy pełno wózków z dziećmi, słyszę pogwizdywanie kosa.” I mówi dalej stary mężczyzna, jedynie do siebie, jak każdy: „Wczoraj znów padał deszcz. Od tylu już lat padają deszcze i kwitną drzewa. Od stu lat śpiewa kos. Od czterdziestu lat idę pokrytą żużlem ścieżką, polną drogą, dalej przed siebie”. I jeszcze: „Nie odwiedziłem dzisiaj jej grobu, tylko w przejściu powiedziałem dzień dobry, córeczko. Przyjdę w niedzielę”. Tak, w najbliższą niedzielę. Bądź w inną niedzielę lub inny dzień, obojętny jak wszystkie, od zawsze.
Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Tadeusz Różewicz
Czytaj także

Z boku miasta

Ostatnia aktualizacja: 08.04.2014 17:00
W swojej cierpkiej, spokojnej, małej nostalgii seans „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać” jest jak stare opowieści, o których klasyk mawiał, że przez czas, który nam pozostał, będziemy je sobie snuć wciąż od początku.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pułkownik Nicolas Marquez

Ostatnia aktualizacja: 16.04.2014 09:45
Klata, Zadara, Kleczewska, Garbaczewski, Strzępka, Demirski i tylu, tylu innych artystów teatru... Czemu los się nie zlitował nad nami? Czemu pułkownik Nicolas Marquez nie był dziadkiem żadnego z nich?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Cataure wraca na pogrzeb króla

Ostatnia aktualizacja: 23.04.2014 18:00
Po śmierci oszalałego olbrzyma zapytano Indianina Cataure, który kiedyś opuścił Macondo, uciekając przed zarazą bezsenności, dlaczego znów jest. „Wróciłem na pogrzeb króla”, odpowiedział.
rozwiń zwiń