Bawić się z nim, grać

Ostatnia aktualizacja: 27.10.2016 18:32
Przypomina się zdanie, które Globisz jako Kaspar, albo tylko jako Globisz, wieki temu wciąż od nowa wyłuskiwał z siebie na tej scenie. „Chcę stać się taki, jaki był kiedyś ktoś inny”. Na przykład taki, jaki był - on sam.
Krzysztof Globisz
Krzysztof GlobiszFoto: PAP/Jacek Bednarczyk

Uśmiechnął się do swojej niesfornej prawej ręki, dziś o wiele mniej posłusznej niż kiedyś. Która to była minuta „Podopiecznych” Elfriede Jelinek, seansu w Narodowym Starym Teatrze, na Scenie Kameralnej wyreżyserowanego przez Pawła Miśkiewicza? W uśmiechu nie było nic poza uśmiechem. Żadnych pretensji do złego losu, ani do ludzi, co mają nieomylne ręce. Nawet cienia skargi na obojętność bliźnich zdrowych niczym rydze, nawet najlichszego śladu zawsze nieprzyjemnej pychy cierpiących, tuczonej na bólu. Może tylko odrobina łagodności. Uśmiechnął się tak do ręki, do tej swojej nieplanowanej podopiecznej, na wielkim kole inwalidzkiego wózka leżącej bezwładnie niczym pacynka czekająca na występ, bądź lalka brzuchomówcy, która za chwilę zacznie niewyraźnie gadać studziennym głosem swego pana i władcy. Niewyraźnie, gdyż wciąż nie da się wyraźnie. Od tamtej ciemnej chwili, kiedy słowa Krzysztofa Globisza nagle przestały wędrować z głowy na język i wargi, a ciało stało się obce niczym manekin – lepka mgła jego mowy i gestów rozrzedziła się tylko trochę. Ale trochę – to jest dziś wiele. To jest wszystko, wystarczająco dużo, by mógł wrócić. I wrócił. Wraca, kiedy tylko grani są „Podopieczni”. Na przykład – w środę.

W sześćdziesiątej, może osiemdziesiątej minucie „Podopiecznych”, po wieczności tej przez Miśkiewicza zafundowanej światu mordęgi taniego jak barszcz wiecu polityczno-socjologiczno-teologicznego, po sześćdziesiąt, może osiemdziesiąt minut snującej się wieczności tej katechetycznej lekcji umoralniającej, okraszonej wypełnionym wodą brodzikiem pokrywającym całą scenę, samonadmuchującym się pontonem i budą toy-toya - młody aktor wypchnął Globisza w inwalidzkim wózku z tłumu uchodźców dotkniętych przez los fatalny, z papuziej masy nielegalnych emigrantów, desperacko szukających ocalenia w świecie zupełnie nie z ich świata, i ustawił go przy krawędzi sceny. Wtedy zawisł nad wielkim kołem uśmiech dyskretnie łagodny. I jeszcze mały mruk – pomieszanie chłodnej czułości z udawaną surowością. Nie pomogło. Pacynka prawej ręki była wobec tych zaproszeń do zabawy obojętna. Oparł wtedy Globisz o swe kolano trzymaną w lewej dłoni laskę ze srebrną rękojeścią i przez chwilę wolnymi palcami ręki mniej niefrasobliwej przeniósł pacynkę z wielkiego koła na poręcz. Kolejny uśmiech, jeszcze jeden mruk. Było dobrze, oporna pacynka zniosła gest pana z godnością, bez szemrania. Można było zaczynać przemówienie Postaci w wózku dla dotkniętych przez zły los, można było lepić monolog Wielkiego Brzuchomówcy. Młody aktor wysupłał spod czerwonej, przeciwdeszczowej peleryny Globisza kartki z tekstem – rzecz niezbędną. Gdyż lepka mgła, co opanowała mowę i gesty, wlazła też w pamięć. Młody musiał kontrolować mowę Wielkiego Brzuchomówcy, musiał ciągle pokazywać mu palcem kształt słów na papierze, musiał pomagać w artykulacji, z taktem sylabizując. Musiał stać się Dopowiadaczem. Jak kiedyś, wiele, wiele lat temu, inni, w tym samym miejscu, na tej samej scenie, z tym samym aktorem w roli człowieka obcego, którego trzeba nauczyć mówić. Z aktorem tym samym, lecz bez mgły w nim.

Globisz był wtedy Kasparem Hauserem w „Kasparze” Petera Handke. Był uchodźcą nie wiadomo skąd, emigrantem z tajemnicy, przybyszem z którejś z białych plam na mapie świata. W jego głowie – mgła kolosalna, nieludzko lepka. Nie miał Kaspar słów. Gdy pojawia się na scenie – w świecie obcym, zupełnie nie z jego świata - po raz pierwszy, jest jak „uosobienie zdziwienia”. Co z nim czynić? Przyjąć. Tak. Lecz aby go przyjąć, trzeba go wpierw ulepić na nasz obraz i podobieństwo nasze. Należy go wytresować, by brzmiał po naszemu. I zaczyna się. Tresura słowami, katowanie mówieniem. Zaczyna się potworne lepienie z przybysza - nowego człowieka. Lepienie zdaniami, które dla przybysza są czarnym żwirem. Ale do czasu. Do czasu, bo... Zostawmy ciąg dalszy, tyle niech wystarczy.

Sedno w tym, że jeśli nazwać „Kaspara” bezlitosnym oskarżeniem (mniejsza z tym, kogo lub czego), to przecież jest to ciemne, dotkliwe oskarżenie, ale na samym dnie fenomenalnej teatralnej opowieści, a nie napuszone oskarżenie niby zimny, banalny sznycel, w pysk widowni ciśnięte z przytupem. Zdumiewające, że Jelinek wybrała to drugie. Jej „Podopieczni” są bezładną, monstrualną stertą garbatych wiecowych sentencyjek w sprawie fatalnego losu uchodźców oraz w kwestii europejskiej obojętności wobec ich losu. Garb etycznej pretensjonalności, garb nachalnego moralizatorstwa, garb epatowania bólem, garb pytania o wartości chrześcijańskie, garb uporczywych żądań: Zrób coś! Opamiętaj się i wspomóż! Nie przeganiaj, a przytul! Podziel się napojem i strawą! Wpuść do domu swego i ugość! Chrystus by tak zrobił, a ty co!? Nie wpuścisz?! Nie wstyd ci?! Sumienie cię nie gryzie?!... I tak dalej. Garby, garby wszędzie, od początku, do końca. Nie do zniesienia czepliwe garby najwyższej szlachetności, podane jak leci, bez formy. Na scenie u Miśkiewicza pojawia się więc papuzi plankton emigracyjny i jak leci - przez wieczność całą ciska w publikę garbami szlachetności. A forma? Rytm? Intonacja? Role? Aktorstwo? A cóż sensownego można rzec o majestatycznym i totalnym bałaganie ludnego wiecu, na którym przebierający nogami na scence tłumek niezdrowo podnieconych kapłanów i kapłanek dobrego serca ciska w znudzony tłum garściami tandetnych rewelacji o konieczności miłowania bliźniego swego, zwłaszcza bliźniego, co z daleka przybył, z bardzo daleka i do tego piechotą? Lecz mniejsza z formą, pal sześć brak opowieści i dokumentną rozlazłość. Najfatalniejszy jest w wiecu Miśkiewicza ton, w istocie świętoszkowaty tonik uporczywej pretensji, pouczania, ganienia, karcenia, stawiania do moralnego pionu, szantażu wreszcie.

Gdy młody stawia fotel z Globiszem na proscenium i Globisz pierwszy raz uśmiecha się do swojej biednej prawej ręki, dookolny ton fatalny – znika. Czeźnie wiec. Zaczyna się ton zupełnie inny, inny smak się pojawia i zostaje do końca Globisza gry z mgłą, co jest w nim. Mówi, próbuje mówić, próbuje ruchem opieszałych dłoni jakoś podeprzeć chwiejące się na wargach słowa. Jest doskonały. Jest doskonały, gdyż nie ma w nim ani krzty pretensji do swych nieudolnych ust, do ręki bezradnej jak uczący się chodzić chłopczyk, do głosu, który czasem brzmi obco. On się uśmiecha do tych swoich chwiejności, on czule z nimi igra ciepłą ironią, ciepłym przedrzeźnianiem, szyderstwem delikatnym. Jakby polubił ten dziwny gatunek samotności, w której tkwi. I zupełnie nie ma znaczenia, o czym mówi, o czym usiłuje mówić. Ma znaczenie, że w swym zawrotnym, dojmującym monologu, który dźwięczy tak, jak dźwięczałyby hieroglify, gdyby dana im była łaska brzmienia – od początku do końca cały jest w cierpkości starego wiersza Zbigniewa Herberta „Pan Cogito rozmyśla o cierpieniu”.

Wie, do dna wie już, że kiedy zawiodły wszystkie próby oddalenia bólu – należy po prostu zgodzić się. Wie już, że należy „pochylić łagodnie głowę”. A dalej: „nie załamywać rąk, posługiwać się cierpieniem w miarę łagodnie/ jak protezą/ bez fałszywego wstydu/ ale także bez pychy”. Dlaczego Miśkiewicz nie czytał tego? A zwłaszcza tego: „nie wywijać kikutem/ nad głowami innych/ nie stukać białą laską/ w okna sytych”. Globisz wie o tym i zna cała resztę, te najistotniejsze takty. „Pić wyciąg gorzkich ziół/ ale nie do dna/ zostawić przezornie/ parę łyków na przyszłość// przyjąć/ ale równocześnie/ wyodrębnić w sobie/ i jeśli to jest możliwe/ stworzyć z materii cierpienia/ rzecz albo osobę// grać/ z nim/ oczywiście/ grać// bawić się z nim/ bardzo ostrożnie/ jak z chorym dzieckiem/ wymuszając w końcu/ głupimi sztuczkami/ nikły/ uśmiech”.

Gdy ucichnie brzmienie hieroglifów i zanim powróci wiec garbów – jest jeszcze kilka chwil spokoju. Globisz wyciąga z kieszeni harmonijką ustną i wydmuchuje z niej parę cichych dźwięków. Sekundę wcześniej, albo sekundę później słychać nad sceną muzykę Jana Sebastiana Bacha – strzęp „Pasji według św. Mateusza”, kawałek któregoś ze skrzypcowych koncertów. To wszystko. Koniec teatru. Przedstawienie trwa dalej, ale to już jest bez znaczenia. Przypomina się zdanie, które Globisz jako Kaspar, albo tylko jako Globisz, wieki temu wciąż od nowa wyłuskiwał z siebie na tej scenie. „Chcę stać się taki, jaki był kiedyś ktoś inny”. Na przykład taki, jaki był - on sam.

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Deska stara jak człowiek

Ostatnia aktualizacja: 29.09.2016 16:20
Przy całym jego szaleństwie, przy całej jego zdewociałej, zapiekłej, wiecznie karcącej wierze, przy całej jego skłonności do batożenia bliźnich za grzechy, batożenia wizerunkami infernalnych potworności – naprzeciwko jego dzieł człowiekowi w istocie żyć się zachciewa, i to bardzo.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Lekcja Błaznów

Ostatnia aktualizacja: 06.10.2016 17:00
Błazny Szekspira! Błazny zawsze w środku opowieści, języka, intonacji, wtulone w upadający światek. A sam Szekspir? Czy z nim i baśniami jego mogło być inaczej? Czy mógł stawać poza nimi? Kim by wtedy był?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Na ołów wywrócona

Ostatnia aktualizacja: 13.10.2016 15:30
Białe prześcieradła spadają nagle z nieba i gibka Flora zaczyna się po nich wspinać lekko i elegancko niczym kusząca kolegów orangutanica po drzewach deszczowego lasu Borneo lub Sumatry.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Spojrzenie Tintagilesa

Ostatnia aktualizacja: 20.10.2016 17:26
Wrócił do początku – powtórzył, a raczej odpowiedział na swojego geometrycznego Maeterlincka z roku 1937. Powiadają, że było to jego ostateczne pożegnanie z geometrycznością, z którą się pół wieku w sztuce borykał w imię umykającego między palcami lęku.
rozwiń zwiń