To tylko jest twoje

Ostatnia aktualizacja: 26.01.2017 15:02
Nie, nikt z nich nie gra Gombrowicza ani żadnej innej postaci. Oni wszyscy przez godzinę z okładem są w istocie - intonacjami „Wspomnień polskich”. Wszystkimi intonacjami, wszystkimi odcieniami pamięci Gombrowicza.
(zdjęcie ilustracyjne)
(zdjęcie ilustracyjne)Foto: Pixabay/ivanolambertucci

Człowiek trochę piasku weźmie na dłoń a już gubi się bez ratunku w kupie nieobjętej, nieogarnionej, niezmierzonej, niezliczonej.

Witold Gombrowicz "Kosmos"

Łza. Zjawiła się na słowach „moja nędza”. Stanęła w oku, lecz nie zaczął się płacz. Wspomnienie odległej śmierci jedynie zmoczyło oczy młodej aktorki. Nie jej wspomnienie, nie. Wspomnienie mężczyzny, spisane przezeń bez mała sześćdziesiąt lat temu. Powtarzała je na głos, szarym tonem, w rytmie dyskretnym. Mówiła, że był rok 1933, że ukazała się „pierwsza moja książka”, i że wtedy właśnie zmarł ojciec. Długo chorował, przez wiele miesięcy, ale koniec przyszedł nagle. Mówiła: „Przy śmierci tylko ja byłem obecny i moja matka”. Powoli uklękła na scenie, rozsunęła stopy, skuliła ramiona, ręce zwisały bezwładnie, bez życia, niby ręce ebonitowej lalki. Przekłuty balonik w czarnych spodniach i czarnej marynarce. Miękka figurka bezradności. Nie przestawała mówić. Bez ustanku przywoływała cudze słowa, recytowała pamięć obcego mężczyzny.

"Gdy skonał, spróbowałem objąć matkę aby choć w ten sposób okazać moje uczucie – ale gest wypadł niezręcznie, i jak w oka mgnieniu ukazała mi się cała moja nędza: byłem niezdolny do zwykłych ludzkich odruchów, do serdeczności, czułości, byłem jak sparaliżowany formą, stylem, tym całym przeklętym sposobem bycia, który sobie urobiłem... i oto rodzonej matce nie byłem w stanie dostarczyć trochę ciepła w tym momencie!” Mówiła to, a dalej – słowa o dojmującej pustce rytuałów żałobnych, o operetkowej sztuczności kondolencyjnych gestów, o marności teatrzyku współczucia. Wreszcie to finalne wspomnienie Witolda Gombrowicza, słowa o uroczystościach cmentarnych. „Irytowała mnie bezsilność nasza wobec formy i jej konwencjonalnych wymagań, ta potulność z jaką przybieraliśmy żałobne miny, choć naprawdę byliśmy, w naszych czarnych garniturach, tak roztargnieni...” Nie płacząc, ale oczami uparcie mokrymi patrzyła w mrok nad widownią. Mrugała? Jeśli nawet, to rzadko.

Tak, napisałem: „wspomnienie Witolda Gombrowicza”, gdyż słowa, które studentka Klaudia Bełcik mówiła w tej scenie, to są jego słowa wyjęte z jego „Wspomnień polskich”, z drobin w okolicach roku 1960 pisanych w odcinkach dla Radia Wolna Europa i nigdy nie przeczytanych na antenie. Nie, Bełcik nie była Gombrowiczem, nie grała Gombrowicza, nie kreowała też żadnej innej postaci. Ani ona, ani nikt obok niej. I to jest pierwszy znakomity smak seansu „Wspomnienia polskie” - dyplomu, jaki ze studentami krakowskiej PWST Mikołaj Grabowski stworzył. Bełcik zatem, ona i Jan Romanowski, Justyna Janowska, Łukasz Szczepanowski, Marcin Sztendel, Martin Bogdan, Dominika Feiglewicz, Kacper Lech, Paulina Kondrak oraz Marcin Urbanke. Nikt z nich nie wciela się w postać Gombrowicza, nie jest jego człekokształtnym echem. Wszyscy oni to nie jest Gombrowicz zwielokrotniony w dziesięciu głowach i ciałach dziesięciu. Nie, nikt z nich nie gra Gombrowicza ani żadnej innej postaci. Oni wszyscy przez godzinę z okładem są w istocie - intonacjami „Wspomnień polskich”. Wszystkimi intonacjami, wszystkimi odcieniami pamięci Gombrowicza. A w tomie tych nigdy nie odczytanych na antenie, w Argentynie notowanych akapitów o dzieciństwie i wczesnej młodości, są odcienie rzeczywiście wszystkie, jak wszystkie są kolory w widmie światła. I to jest seansu Grabowskiego drugi świetny smak. Albo może lepiej rzec – ton. Tak, świetny ton, gdyż ton Gombrowicza wreszcie pełnego w miarę, całego, nie spłaszczonego, nie wciśniętego w sztance kilku popularnych kategorii, na czele z „pupą”, „gębą”, „upupieniem”, „młodością”, „synczyzną”, „ojczyzną”, „lodowatym intelektem”, „morderczą ironią” i jeszcze „marmurową pewnością swych racji”. Mokre oczy Bełcik, mówiącej okruch pamięci Gombrowicza. Gombrowicz i łza? Owszem. Nie płacz, a jedynie mokry ślad, znak czegoś w Gombrowiczu ciemnego, nieuchwytnego, na zawsze bezradnego.

Ze „Wspomnień polskich” Grabowski wybrał niewiele drobin, scenek, anegdot, niewiele akapitów, i pozwolił im brzmieć pośród kilku ustawionych na scenie mebli w starym, międzywojennym stylu. Sofa, fotele, stół pod wysokim oknem, dostojne lustro, parę krzeseł. To wszystko. Stare meble więc, dziesięcioro aktorów i stare pamiętliwe słowa, układające się w ażurową podobiznę przeszłości. W jazdę z szalonym wujem pociągiem, w obrazki rytualnych sztubackich gier i zabaw na szkolnym podwórku, w groteskową dysputę o błocie i parodię lekcji literatury polskiej, w samotność w pustym dworku na krawędzi lasów i portret nagłej polskiej mody na gremialne golenie bród i wąsów, w to i w kilka podobnych krajobrazów ludzkich, krajobrazów głupoty, śmieszności, patosu lub bezsilności. Ale ta anegdotyczność to jedynie naskórek. Pod spodem – sedno opowieści. Intonacje. Wszystkie intonacje. Cały, nieogarniony kosmos.

Brzmienia nowoczesności i zacofania epoki międzywojennej, piski tamtego cynizmu i pensjonarskiej naiwności, perory sztucznej europejskości i prowincjonalności litej, mruczanda mądrości i kompletnego niewypierzenia, afektowanej sztuczności, taniej zgrywy, niejasnych pretensji, mętnych marzeń, bezradności i setek innych form, symfonia całej tej magmy codzienności, w której tonął Gombrowicz, wpierw mały, później młody, i którą nasiąkał, z którą nie wiedział, co czynić, i która została z nim do końca. „Wszystko to gnieździło się we mnie powodując jaskrawe dysonanse, zgrywę, fałsz, kompromitację!”, wyzna we „Wspomnieniach polskich”. W trzecim tomie „Dziennika” wyjaskrawi tę swoją niegdysiejszą bezradność w krótkich majtkach, poda ją światu jako regułę nieusuwalną, nieustępliwą, boleśnie wierną, podobną do oddechu. „Wysilasz się lata całe, aby być kimś – i czymże się stałeś? Rzeką zdarzeń w teraźniejszości, burzliwym strumieniem faktów, dziejących się teraz, tą zimną chwilą, którą przeżywasz i która nie jest w stanie nawiązać do niczego. Odmęt – to tylko jest twoje”.

Ten we „Wspomnieniach polskich” przez Gombrowicza sportretowany odmęt lat 20-tych i 30-tych ubiegłego stulecia, w seansie Grabowskiego pulsuje przez godzinę z niewielkim okładem, wybornie pulsuje wszystkimi intonacjami, kolorami, odcieniami – aktorem każdym i każdą aktorką, mniej lub bardziej udatnie, lecz każdym, każdą. Pulsuje od czerni, po biel, od bezsilności, po pewność, od frenetycznego śmiechu, po ciszę szarą. I lekki jest, zwiewny, i wyzuty z tanich pocieszeń, jak wyzuty z nich był sam Gombrowicz. A gdzieś w środku odmętu – być może sedno odmętu, dno jego, punkt, pod który zejść już chyba się nie da. Łza bez płaczu.
Mokre oczy skulonej kobiety, mówiącej w pustkę nad widownią kawałek cudzego wspomnienia o odległej śmierci, stare słowa o bezradności gestu przytulenia. Mrugnęła? Może raz. Albo dwa.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Bardzo stary krajobraz

Ostatnia aktualizacja: 03.11.2016 16:56
I aby z odpowiednim przytupem wyrazić potworne swe i niezawinione bóle artysty, którego wolność została zmiażdżona zakazami, Borczuch ponoć puszcza z głośników „Va pensiero”, pieśń niewolników z opery Giuseppe Verdiego „Nabucco”... Cóż można z tym wszystkim zrobić?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pożegnanie wyspy

Ostatnia aktualizacja: 15.12.2016 17:10
Siwulak nie łka, nie łamie mu się głos, dłonie nie opadają z rozpaczy. Siwulak tylko uśmiecha się nieznacznie, ciepło, ostrożnie zbierając, co się ostało z zamkniętej epoki straży przedniej. I bawi się.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Błąd Jessiki

Ostatnia aktualizacja: 05.01.2017 17:37
Efekt? Rewelacyjna teza! Przewrót kopernikański! Otóż: Plastik równa się plastik! Jestem tak wstrząśnięty, że raz jeszcze powtórzę, by nigdy nie zapomnieć. Plastik równa się plastik!
rozwiń zwiń