Wiele cichych poranków

Ostatnia aktualizacja: 25.08.2017 16:00
„Dziadku, co jest na drugim brzegu?”, spytał chłopczyk, myśląc o ogromie oceanu. Pułkownik poczuł się samotny jak nigdy przedtem, kiedy odpowiedział: „Tam nie ma drugiego brzegu”.
Janusz Głowacki zmarł 19 sierpnia 2017 r. Miał 79 lat.
Janusz Głowacki zmarł 19 sierpnia 2017 r. Miał 79 lat.Foto: PAP/Andrzej Rybczyński

Bez Becketta nie byłoby tych dwóch homlesów. Ale ważne, że odnalazł ich Głowacki na tej ławce w Tompkins Square Park na dolnym Manhattanie. Dał im adres. Nie jest ważne, skąd ziarno, ale jaki chleb. Nie byłoby "Balladyny" bez "Makbeta" i "Snu nocy letniej". Przyrównanie jest na wyrost, ale tak właśnie trzeba.

Jan Kott "Antygona powiesiła się w Tompinks Square Park"

"Nie wiesz, ile waży trup!”... Zimą chciałem o to osiemdziesięcioletnie zdanie zapytać Janusza Głowackiego. Żuk Opalski niebawem zacznie w krakowskim Teatrze Barakah próby kilku jego jednoaktówek. Premiera... Nie wiem dokładnie, może jeszcze w tym roku, może w styczniu. Obojętne. Miał przyjechać Głowacki, na dwa, trzy dni. To sporo czasu. Mogłem nocą po premierze przywołać Głowackiemu tamte poranki roku 1934, kiedy siedemdziesięcioletni pułkownik Nicolás Márquez, weteran najkrwawszej w dziejach Kolumbii wojny domowej Tysiąca Dni, wychodził ze swoim siedmioletnim wnukiem na spacer po suchym jak pustynny piasek, jeszcze śniącym o czymś miasteczku Aracataca u podnóża gór Sierra Nevada. Byli jedynymi mężczyznami w ogromnym domostwie pełnym starych kobiet. Jedna z nich, żona pułkownika, wiecznie mrucząca niepojęte pieśni i majacząca doña Tranquilina, z zawsze niewzruszonym, skamieniałym obliczem snuła o zmierzchu wnukowi ciemne opowieści o zmarłych, o widmach spacerujących nocami po domostwie i delikatnie naciskających klamki drzwi, za którymi śnili żywi. Wnuk miał nigdy nie zapomnieć tej kamiennej twarzy. Ruszali w każdy poranek, szli spokojnie. Zasłuchany chłopczyk i stary pułkownik, niezmiennie elegancki, w garniturze, kamizelce i krawacie, ze złotym zegarkiem z dewizką w kieszonce kamizelki, w złotych okularach, zupełnie siwy, nieskazitelnie ogolony i pachnący wytworną wodą kolońską. Trzymając się za ręce, szli ulicami pokrytymi dławiącym kurzem, pośród smutnych migdałowców. Szli powoli przez zupełną ciszę, w której brzęczały słowa pułkownika. Z nigdy nie opuszczającym ust cienkim, gorzkawym uśmiechem, objaśniał wnukowi świat. W istocie nigdy nie były to analizy realności widzialnej, skazanej na przeminięcie. Nigdy nie były to wykłady o aktualnym wyglądzie oraz doraźnych sensach teraźniejszej rzeczywistości Aracataci roku 1934. Pułkownik objaśniał wnukowi podszewkę widzialnego świata, mówił o nieusuwalnych, wciąż powracających archetypach, które tkwią poza czasem. Tłumaczył niepojętą moc mrozu, który nadaje ciałom ryb i ludzi twardość głazu. Odmalowywał działanie kosmicznych sił w Roku Komety. Na kanwie swojej wojennej blizny uczył uporczywości nigdy nie zamierającego bólu. Opowiadał wiele twarzy śmierci. Dociekał sedna odwiecznej różnicy między dromaderem a zwykłym wielbłądem, a także sedna masakr, po których zostają archipelagi trupów nie do wytłumaczenia. Układał zdania o wiernej samotności, bezlitośnie pęczniejącej z czasem. W każdy z niezliczonych poranków mówił o uporczywie powracających, odwiecznych włóknach podszewki każdego widzialnego świata, ale też w każdy z tych perypatetycznych świtów zatrzymywał się nagle i nie wypuszczając drobnych palców chłopca ze swojej stwardniałej dłoni, jak mantrę powtarzał jedno westchnienie. "Nie wiesz, ile waży trup!". To westchnienie zostało z chłopcem na zawsze. Jak i pewność, że nie o ciężar chodzi w westchnieniu.

Kilkanaście lat później, w swojej debiutanckiej powieści "Szarańcza", wnuk Nicolása Márqueza – Gabriel Garcia Márquez – ulepi ze słów dalekie echo Nicolása Márqueza, echo swojej matki, echo samego siebie z epoki porannych spacerów i zwłaszcza echo powracającego westchnienia Nicolása Márqueza. Stworzy starego pułkownika, jego córkę, jej jedenastoletniego syna i wprowadzi ich do pokoju, w którym powiesił się znienawidzony przez całe miasteczko Macondo felczer. Zanim ruszą z trumną do piaszczystej zagrody zmarłych - a muszą, gdyż pułkownik chce dochować słowa danego felczerowi i chce być w zgodzie z odwiecznym, uporczywie powracającym od zawsze gestem żywych sypiących piasek na trupa - zanim ruszą przez zupełnie puste ulice niewzruszonego miasta, w pokoju śmierci będą siedzieć przy zwłokach, niedługo, pół godziny zaledwie. Przez ten czas każdy z nich z osobna – pułkownik, jego córka, jej syn – snuł będzie samemu sobie monolog, próbując dociec prawdy tej śmierci, a nade wszystko istoty powszechnej nienawiści miasteczka, powszechnego wszystkich żyjących marzenia o tym, by doktor nigdy nie został pochowany, by jedynym jego grobem stał się odór, coraz mocniej oblepiający rozkładające się w skwarze ciało. Trup doktora jest wielki, ciężki, wyzywający. Dla głowy chłopczyka, przyglądającego się śmierci leżącej na plecach pod bzyczeniem malachitowych much, trup jest nie do udźwignięcia.

Choć nikt w "Szarańczy" nie powtarza ani jednego słowa opowieści wysnutej w piątym stuleciu przed Chrystusem, choć Gabriel Garcia Márquez nie uaktualnił klasycznej tragedii lokalnym, doraźnym kolorytem kolumbijskim z dnia 12 XII roku 1928, kiedy trwa półgodzinne czuwanie przy trupie, choć nie wcisnął starej tragedii w palące problemy Karaibów pierwszej połowy XX wieku – Gustavo Ibarra Merlano, kolosalny badacz tragików greckich, po przeczytaniu "Szarańczy", bez sekundy zwłoki i cienia wątpliwości rzekł do autora: „To jest druga "Antygona". Owszem, Márquez znał Sofoklesa, lecz jedynie z opowieści. Nie czytał go nigdy. Pożyczył tom od profesora i nad ranem wiedział już: na spacerach o poranku dziadek mówił o tym samym. Po lekturze dokonał w „Szarańczy” kilku stylistycznych zmian i dopisał jej wyjęte z "Antygony" motto – frazy o zakazie grzebania nieszczęsnych zwłok Polinika. Ale to w sumie nie jest najważniejsze. Istotne, że powtórzył "Antygonę", nie powtarzając ani jednego z jej zdań, a tylko jej sedno. Powtórzył "Antygonę", gdyż fundamentalne gesty wracają zawsze, jak obraz ptasich palców z ziemią nad trupem nie do udźwignięcia przez Antygonę wątłą niby ptaszek. Wiele, wiele lat później, mówiąc o Sofoklesie, Márquez wyzna, iż nieusuwalna aktualność ułożonej pięć wieków przed Chrystusem "Antygony" jest wiecznością piasku, w istocie swej jednakiego wszędzie, zawsze. Także na dnie parku Tompkins Square na dolnym Manhattanie pod koniec XX stulecia.

Kiedy pisał "Antygonę w Nowym Jorku", Janusz Głowacki – inaczej niż Márquez przy tworzeniu "Szarańczy" - znał, do dna znał oryginał Sofoklesa. Ale i to nie wystarczyło, by w imię dziś już w teatrach zupełnie skretyniałej, zdziwaczałej mody na toporne uwspółcześnianie klasyki, stworzeni przez Głowackiego kloszardzi nowojorscy – Sasza, Anita i Pchełka, rezydenci ławek parku Tompkins Square – na tle drapaczy chmur i klaksonów żółtych taksówek recytowali kwestie Antygony, Haimona oraz Tyrezjasza, ani by Policjant, wzuwszy buty na wysokich obcasach (że niby to koturny nowoczesne), ponuro piał komentarze Chóru Tebańskich Starców. Nie. Bohaterowie mówią zupełnie coś innego i kompletnie inaczej, zaś świadomość - którą być może posiadają, choć Głowacki, jeśli dobrze pamiętam, milczy o tym – świadomość, że słyszeli kiedyś o geście Antygony, a może nawet czytali Sofoklesa, nie ma dla nich znaczenia. Wystarczy, że pod powierzchnią ich marnej realności końca XX stulecia snuje się odwieczny obraz palców z grudą nad trupem nie do udźwignięcia. Powtórzą stary gest, bardzo niedokładnie, po swojemu, bez pamięci o oryginale, lecz – powtórzą. Przysypią trupa Johna piachem za jedną z ławek. Anita powiesi się nocą na bramie wiodącej do parku Tompkins Square, nic nie wiedząc o tej, która dwa i pół tysiąca lat wcześniej powiesiła się w ciemnościach skalnej nory.

Jan Kott uczy: "Stary jestem, mało piszę, już niedługo mi także na wspólną morgę. Muszę się spieszyć z sądami. Za trzy najważniejsze polskie sztuki ostatnich lat uważam Emigrantów Mrożka, Do piachu Różewicza i Antygonę w Nowym Jorku Głowackiego. Kropka!" Być może dlatego, że Głowacki nie kalkuje starej doskonałości, a tworzy jedynie i aż dalekie echo sedna starej doskonałości – "Antygona w Nowym Jorku" jest najdotkliwsza z tej dramaturgicznej trójki. Z roku na rok dotkliwa coraz boleśniej.

Jan Kott, uniwersytecki profesor Głowackiego – jego też już nie ma. A kto jeszcze żyje? "Nie wiesz, ile waży trup!" Chciałem zimą zapytać Głowackiego o to osiemdziesięcioletnie zdanie pułkownika Nicolása Márqueza, chciałem z Głowackim porozmawiać o tajemnicy gestów powracających subtelnie, czyli o istocie teatru. Nie zapytam. Wszystko, co mogę, to przywołać tę krótką rozmowę o poranku w mieście Aracataca u podnóża gór Sierra Nevada. Mogę ją przywołać, lecz nie mogę jej wytłumaczyć.

"Dziadku, co jest na drugim brzegu?", spytał chłopczyk, myśląc o ogromie oceanu. Pułkownik poczuł się samotny jak nigdy przedtem, kiedy odpowiedział: "Tam nie ma drugiego brzegu".

Pawel Głowacki

Zobacz więcej na temat: felieton Paweł Głowacki
Czytaj także

Sześćset słów

Ostatnia aktualizacja: 11.08.2017 17:51
Ktoś zaczyna składać litery. Czyta, widzi noc i samotnego człowieka o imieniu Bernardo. Czyta, słyszy kroki kogoś drugiego i dygoczące w ciemności pytanie skulonego Bernardo: „Kto idzie?”. Czyta dalej. Widzi, słyszy wszystko.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Drugie lewe żebro

Ostatnia aktualizacja: 18.08.2017 16:12
Czy słuchacz dziurawej kości jest szczęśliwy? Trzy samogłoski – to niewiele, owszem. Lecz dobrze, wyraźnie usłyszeć przynajmniej trzy samogłoski Szekspira – to jest bardzo dużo.
rozwiń zwiń