Kilka linijek życia

Ostatnia aktualizacja: 15.12.2017 10:02
Cztery razy znika wszystko niczym mydlana bańka, tylko ciszej, mniej bombastycznie. Jak gdyby nigdy nic. Spokojnie rozpływają się kształty i kolory, słowa idą spać, mętnieją twarze nieodwracalnie.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: 4kclips / Shutterstock.com

Zresztą i to by można rzec: co z tych ludzi, którzy obecnie zaliczają się do żywych? Co to za ludzie? Muchy, a nie ludzie.

Mikołaj Gogol „Martwe dusze”


Jakieś miejsce. Nijakie, więc może być wszędzie. I ludzie, którzy w każdym miejscu istnieją tak, jakby ich w ogóle nie było. Liczny to gatunek, pospolity. Są tak, jakby ich nie było, lecz gdy ktoś ich zobaczy, usłyszy, przypadkiem lub celowo, i tylko przez tę właśnie chwilę, kiedy trwa cudze patrzenie, słuchanie - są tak, jakby byli. Przypomina to wyskakiwanie z cudzych zmysłów? Cokolwiek tak. A potem, kiedy zamyka się znudzone obce oko, kiedy obce ucho głuchnie znużone – na powrót ich nie ma i nie ma, choć przecież każdy, gdzieś tam w sobie, dla siebie, jest i jest. Aż do kolejnego spojrzenia obcego, kolejnego obcego słuchania. Wtedy znów przez chwilę są tak, że są mocno, namacalnie. A kiedy mija chwila - znów ich nie ma, choć przecież każdy, gdzieś tam w sobie, dla siebie, bezszelestnie, cieniście, bez śladu – lecz jednak jest. Aż do kolejnego... I dalej, do następnego... I jeszcze...

Ludzie, którzy istnieją, jakby nie istnieli - zaczynają być, jeśli ktoś ich zobaczy, usłyszy. Albo jeśli ktoś ich wymyśli, obdaruje ich ruchem i da słowa. Albo – albo. Po prawdzie – jaka to różnica? Niewielka, bez większego znaczenia. W krakowskim Teatrze Barakah tacy ludzie zjawiają się cztery razy, za każdym - na mniej więcej trzydzieści minut. W sumie – są dwie godziny. Tyle trwa seans „Jednoaktówki”, który Józef Opalski ułożył z czterech małych opowiastek scenicznych Janusza Głowackiego. Przez ten czas pięcioro szarych zjawia się w różnych wcieleniach człekokształtnej szarości. Patrzy się na nich, słucha się ich - więc są.

W żadnej z opowiastek nie ma nazwisk, są jedynie imiona (a czasem nawet i tego brak), pospolite imiona, dobre dla każdego, w każdym miejscu. Choćby tutaj. Na scenie, w pokoju, gdzie tylko tapczan, podobny do wszystkich tapczanów świata, niski stolik jak każdy niski stolik, i kilka zmieniających się rekwizytów – rzeczy, co nie zostawiają śladów w żadnej pamięci. Z materii bez właściwości scenograf Monika Kufel ulepiła miejsce bez właściwości, smaczną prawie pustkę, która może być każdym miejscem. I jest. W jednoaktówce „Spacer przed snem” – nocnym barem, gdzie nie uda się ciepło między Mężczyzną (Sebastian Oberc) i Kobietą (Aleksandra Konior). W „Konfrontacji” – pokojem w mieszkaniu szarym, pokojem, w którym Andrzej (Marcel Wiercichowski), Ewa (Katarzyna Chlebny), Jan (Bartłomiej Kwiatkowski), Elka (Aleksandra Konior) i Rysiek (Sebastian Oberc) odstawią przed sobą prowincjonalną, biedną operetkę zazdrości i zdrady. W „Choince strachu” – bodaj pracownią rzeźbiarską, gdzie Kobieta (Katarzyna Chlebny) spróbuje mieszanką lodowatego szyderstwa i bezradnej, skulonej czułości wykrzesać z amebowatego Mężczyzny (Bartłomiej Kwiatkowski), który jest jej mężem, choć gram godności. Wreszcie w „Kąciku mieszkaniowym” – jednym z pomieszczeń nowojorskiego apartamentu, remontowanego przez emigrantów znad Wisły, Witka (Sebastian Oberc) i Olka (Marcel Wiercichowski). To tutaj, w środku bałaganu, na foliach, obok puszek farby – Olo i Witek, dwie „rzepy” polskie, w trakcie obiadowej przerwy, przy wsparciu niezawodnej flaszki gorzały czystej i równie mocno wiernego pęta kiełbasy przaśnej, odbędą fantastycznie farsową dysputę o najistotniejszych bolączkach świata oraz ludzkości. Na przykład o tym, czy prawdziwa kobiecość może się odradzać...

„Olek: Jak myślisz, czy kobiecie mogą odrosnąć nagle włosy?

     Witek: W jakim sensie?

     Olek: W sensie na głowie.

     Witek: Nie słyszałem.

     Olek: Ja też... A jak się kobieta zakocha?

     Witek: To co?

     Olek: To włosy nie odrastają?

     Witek: Nic nie słyszałem.

     Olek: Ja też”.

A o czym mówili inni ludzie, w zupełnie innej, choć mentalnie podobnej epoce kontemplując bryczkę na resorach? Ci dwaj chłopi ruscy, różni od Witka i Olka, lecz nie za bardzo różni, w innym, lecz nie za bardzo innym miejscu – o czym dyskutowali, gdy ktoś obcy na nich patrzył, słuchał ich? I co stało się z nimi, gdy zamilkli?

„Widzisz – powiedział jeden do drugiego – o, jakie koło! Jak myślisz: dojechałoby to koło, jakby było potrzeba, do Moskwy, czyby nie dojechało? Dojechałoby – odpowiada drugi. A do Kazania, to myślę, że nie dojechałoby? Do Kazania nie dojechałoby – odpowiedział drugi”.

Tu zakończyli dysputę i – znikli. Kamfora. Nie zjawili się po raz drugi w „Martwych duszach” Mikołaja Gogola. Na pierwszej stronie powieści istnieli przez niecałe dziesięć linijek, po czym na kolejnych prawie 290 stronach - nikt ani razu na nich nie patrzy, ani przez chwilę ich nie słucha. Lecz są przecież, jakoś są. Każdy chłopek gdzieś tam w sobie, dla siebie, bezszelestnie, cieniście, bez śladu. Niczym Witek i Olek, kiedy w finale niknie już światło, cichną słowa. I jak inni w finałach trzech pozostałych jednoaktówek, gdy mrą zdania i ciemnieje blask. I to są w przedstawieniu Opalskiego chwile dotkliwe - bez przesady, lecz jednak dotkliwe - kiedy śmiech naraz odpływa z widowni, a na scenie najlichszego śladu nie ma po nikim, po niczym. Jakby nigdy nikogo tam nie było i nigdy nic się nie stało. Jakby tam nie było tego, co było, bo nikt nie patrzył, nie słuchał. To są chwile gorzkie – bez przesady, lecz jednak gorzkawe.

Cztery jednoaktówki, małe portrety małych istot, trochę piszczących, trochę szepczących, trochę czułych, trochę cynicznych, do imentu utopionych w swych bezimiennych, mysich tragedyjkach. Cztery kropki wydłubane z planktonu zdarzeń bez znaczących właściwości. Cztery impresje sceniczne na kanwie powszechnej szarości, trochę przypominające pamiętną, taktowną czułość dla wszelkiej szarości codziennej w filmowych opowieści Jima Jarmuscha „Noc na Ziemi”, „Kawa i papierosy”, „Paterson”, albo w „Sekretach i kłamstwach” Mike’a Leigh. O jedynie drobnym podobieństwie mówię, gdyż „Jednoaktówki” w Teatrze Barakah to jednak jest głównie śmiech. I tu aktorom się kłaniam, zwłaszcza Konior, jej zdumiewającej lekkości gestu, głosu, uśmiechu, a także mogącemu zagrać raczej wszystko tandemowi Oberc-Wiercichowski. „Jednoaktówki” to śmiech duży, chwilami frenetyczny, i dość finezyjna groteska, czasem na krawędzi sążnistej farsy spokojnie balansująca. Tak. Tylko że w ostatecznym rachunku zostaje na podniebieniu dziwny smak czterech finałów, smak, w którym jest trochę cytryny i szczypta melancholii.

Cztery razy znika wszystko niczym mydlana bańka, tylko ciszej, mniej bombastycznie. Jak gdyby nigdy nic. Spokojnie rozpływają się kształty i kolory, słowa idą spać, mętnieją twarze nieodwracalnie. I żadnego przytupu! Śladu wiekopomnej kody! Cienia tezy koturnowej! Ot, jedynie zamieranie powolne. Nieważkie znikanie ludzi bez właściwości, trzeciorzędnych, pospolicie przeciętnych. Znikanie jak u Gogola znikanie chłopów, co na mgnienie się zjawili, by o kole bryczki pogadać. Albo jak to pstryknięcie, dmuchnięcie, po którym nie ma już młodzieńca, który zjawił się na scenie powieści tuż po chłopach, aby, jak oni, przystanąć na chwilkę i kontemplować bryczkę. Podobnie lekko znikają u Mikołaja Gogola wszystkie chwilowe indywidua - na czele z bezimiennym porucznikiem, który przyjechał z Riazania i pasjami wielbi buty. Wszystkie te człekokształtne łątki, których w „Martwych duszach” jest legion - odchodzą łagodnie. Szare panie i szarzy panowie u Głowackiego i Opalskiego – też. Łagodnie, w ciszy. Odchodzą cicho w ciszy.

Oto środek nocy. W ciemnościach bez końca - jedno jedyne, zewsząd widoczne światło świecy w oknie pokoju bezimiennego porucznika. „Zamówił już sobie cztery pary i bez ustanku przymierzał piątą”, powiada Gogol. „Kilka razy podchodził do łóżka z tym, żeby buty zdjąć i położyć się, ale w żaden sposób nie mógł: buty istotnie były dobrze uszyte; i długo jeszcze porucznik podnosił nogę i oglądał nad podziw świetnie skrojony obcas”.

Po słowie „obcas” – świeczka gaśnie, rozpływa się chwilowy gość z Riazania, tonie w ciemności pięć par nowych butów. W całym mieście nie słychać nic, nawet szepczącego chrapania. Vladimir Nabokov powiada: „Nie znam bardziej lirycznego opisu nocnej ciszy niż ta Rapsodia butów”. Rankiem zjawią się, nie wiedzieć skąd, najpewniej z czyjegoś oka, z czyjegoś ucha, następni obywatele szarzy i chwilowi. Być może mając nadzieję, że na dłużej. Lecz zjawią się, aby zniknąć łagodnie po ledwie kilku biednych linijkach życia. Jak zawsze.

***

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki TEATR
Czytaj także

Wysunięta szuflada

Ostatnia aktualizacja: 17.11.2017 16:25
Nie osunął się w trakcie żadnej z 28 rozmów. Zapewne dlatego, iż przywołane w nich czasy są też poniekąd czasami, w których i on się zaczynał, biorąc podobne lekcje u być może tych samych arystokratów, którzy dziś są widmami.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Zjazd żyrandola

Ostatnia aktualizacja: 24.11.2017 19:26
Miejcie litość dla zmysłów postronnych obserwatorów. Jeśli już koniecznie musicie – walczcie, ale z elementarną klasą, ze smakiem podstawowym, bez stentorowego wycia.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Czy jest tam jeszcze ktoś?

Ostatnia aktualizacja: 01.12.2017 18:26
Czasem udaje się starej kobiecie usłyszeć odpowiedź. Wtedy ucieleśniają się kawałki pamięci na kruchej estradzie, ledwie kilka metrów od łóżka, w którym stara kobieta czeka, próbując nie zapomnieć. Kilka metrów. Odległość nie do przebycia. Już nie.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Wszystkie twoje brzmienia

Ostatnia aktualizacja: 08.12.2017 11:15
Opowieść - bez względu na to, ile lat sobie liczy - jeśli jest opowieścią naprawdę sensowną, to w teatrze poważnym jest zarazem opowieścią bez przeszłości. Nigdy nie jest samym tylko powtórzeniem.
rozwiń zwiń