Polska ziemniaczana zupa malinowa

Ostatnia aktualizacja: 05.02.2013 08:58
Niby o czym i jak Seweryn miałby gawędzić z młodzieńcem, który czyta: "malina", rozumie: "ziemniak" – i w ogóle go to nie zasmuca?
Polska, lata 50. Akcja zbierania imperialistycznej stonki na socjalistycznych ziemniaczanych zagonach.
Polska, lata 50. Akcja zbierania imperialistycznej stonki na socjalistycznych ziemniaczanych zagonach. Foto: PAP/CAF/Stanisław Dąbrowiecki

Wreszcie się ukazało, co skryte było. W nieświadomości żyliśmy, lecz Boga chwalić - wiemy już na pewno i po kres czasu: maliny to naprawdę wcale nie maliny, albowiem w istocie swojej najgłębszej maliny to – ziemniaki. Ciekawa myśl. Co tam ciekawa – wstrząsająca, dostępna tylko wybranym. Świeży koncept, tak właśnie, świeży, odkrywczy, nade wszystko zaś poszerzający nasze pole widzenia spraw świata tego, pole, które – nie oszukujmy się – do zawrotnej chwili cudownego uziemniaczenia maliny kompromitująco wąziutkie było: dla nas, banalnych nieuleczalnie, od urodzenia - malina to malina, tak jak Juliusz Słowacki to Juliusz Słowacki, "Balladyna" zaś to "Balladyna". Prawdę rzekłszy, odkrycie w leśnym owocu bulwy z ziem Boryny jest w królestwie roślin przewrotem kopernikańskim. Na świecie nic już nie będzie takie jak kiedyś. Wiem, co mówię, gdyż czytam, a czytam, by nie błądzić.

Oto w kluczowym akapicie recenzji z "Balladyny” w Teatrze Polskim w Poznaniu – tekst: Marcin Cecko, reżyseria i scenografia: Krzysztof Garbaczewski – Witold Mrozek tak powiada. "Gdzieś nad jeziorem Gopło stoi zapuszczone laboratorium genetyczne. Balladyna i Alina siedzą przy mikroskopach i – by cokolwiek zarobić – pracują nad genetycznie zmodyfikowanymi ziemniakami”. Do tego – Filon, splótłszy genotypy ludzkie i roślinne w jeden warkocz, hoduje w wannie kobietę kwiat, Kirkor natomiast to biznesmen, który chce zainwestować w zmodyfikowane kartofle. Rzecz jasna – relacja Mrozka nie pozostawia w tej kwestii złudzeń – podobnych pereł jest na scenie więcej, dużo więcej, lecz niech wystarczy, co wyliczyłem. Pojadę do Poznania, na pewno, bez żadnych wahań, i to nie jeden raz, a z dziesięć razy, pojadę, bo muszę tę "Balladynę” zobaczyć z detalami, czuję mus tak wielki, że właściwie – już pędzę w podskokach! Tak, jeszcze tylko podumam nad mechanizmem przemiany malin w ziemniaki. Bo na dobrą sprawę – skąd ona?

Cecko i Garbaczewski – jak nieludzko ostrym widzeniem dwugłowy ten Kopernik flory dysponować musi, że malina bulwą ziem Boryny mu się staje pod jednym spojrzeniem! A może tu nie o walory oka, a o upór chodzi? Klasyk nauczał, że gdy człowiek będzie patrzył na byle co, choćby na pudełko zapałek, będzie patrzył długo, bardzo długo, z benedyktyńską cierpliwością – to w końcu niechybnie odnajdzie tam światy całe, gdyż powiedziane jest: szukajcie, a znajdziecie. Ba, gdy człek ten ze swym uporem wgapiania się pójdzie na całość – w czymkolwiek dojrzy dokładnie to, czego tam nie ma. W pudełku zapałek – na przykład maliny, a w malinach tych siarkowych – choćby zupę ziemniaczaną. Może zatem Cecko i Garbaczewski są królami uporu? Może. Lecz tutaj inny problem puchnie, proste pytanie: właściwie po jaką cholerę tak gapić się i gapić? By nie zbłądzić – wracam do czytania. Tym razem, akapity w jeden blok zlepiając, podaję prolog recenzji Pawła Goźlińskiego z jubileuszowego wydarzenia.
"Zapytałem znaną aktorkę, która z wieloma reżyserami współpracowała i niejedno w teatrze przeżyła, co zrozumiała z 'Irydiona', którego Andrzej Seweryn  wystawił na 100-lecie Teatru Polskiego w Warszawie. Odpowiedziała: - Tyle, że tu są nasi, a tam są Ruscy. Nieźle, jak na trzy godziny obcowania ze zrytmizowaną prozą Trzeciego Wieszcza. Ja nie zrozumiałem nic, chociaż naprawdę się starałem pojąć, po co tekst Krasińskiego został wywleczony na scenę. Zresztą fantastyczny tekst z fantastyczną historią”.

Przypomniał mi się taksówkarz, z którym ongiś jechałem przez Kraków oblepiony reklamami znanego piwa – widniała na nich kobieta i hasło ulepione ze słów: Mariola, kot, spojrzenie. Spójrz pan na te brednie! – krzyczał szofer, wskazując na mijane plakaty. A dlaczego n pan to brednią? – zapytałem. Odpowiedział: - To brednia jest, panie, kompletna brednia, bo ja nic z tgo nie rozumiem!

Właśnie takim nie do obalenia argumentem cisnął zmotoryzowany matołek, a ja pomyślałem, że kiedyś byłoby to jednak nie do pomyślenia. Ludzie zawsze czegoś nie rozumieli, niezrozumienie jest jednym z nieusuwalnych włókien życia, ale czy w starych dobrych czasach przyszłoby do głowy komuś, kto czegoś nie pojmuje – pyskować na twórcę tego czegoś? Czy lata temu ktoś bezradny wobec Kanta, Beethovena, Picassa, Prousta i stu innych – w ogóle zabierał głos? Po prostu ludzie jakoś potrafili żyć w zgodzie z własnym "ni me, ni be, ni kukuryku”. Nie wymachiwali w miejscach publicznych swą ciemnotą, choćby tylko chwilową i w drobnej jakiejś sprawie, lecz jednak ciemnotą. I raczej nikt z nierozumiejących nie wpadał na koncept siłowego obkrawania nierozumianego do wymiarów własnej małości. A dziś? Mam to rozwijać? Na ilu forach dyskusyjnych jeszcze nie obowiązuje mantra: "on/ona/ono bredzi, bo nic nie można zrozumieć, amen”? Na trzech, czy już tylko na jednym? Nie chce być inaczej: ciemnota stała się argumentem w dyskusji, nierozumienie żąda posłuchu, głośna niekumatość bywa sednem morderczych ocen. Ja słów tych wszystkich nie przyklejam ani do Cecki, ani do Garbaczewskiego, ani do "aktorki, która z wieloma reżyserami współpracowała i niejedno w teatrze przeżyła” (nawiasem, mógłby sobie Goźliński te żałośnie pensjonarskie argumenty metrykalne darować), ani do Goźlińskiego. Niechże tedy nie cudują, nie unoszą się honorem i pełnego oburzenia, zbiorowego listu protestacyjnego niechaj nie klecą, bo w istocie nie o nich mowa. Mowa jest o zasadzie, która nie przestaje zdumiewać.
Dlaczego nie może być normalnie? Przecież zwyczajny człek, który nie lubi zupy pomidorowej, jeno grzybową, w restauracji nie zamawia pomidorowej po to tylko, by kelnera opieprzyć, że nie przyniósł grzybowej, ani też po ambitnej awanturze nie wyciąga z siatki grzybów własnych i nie wrzuca ich do pomidorowej, by sobie z pomidorowej zrobić grzybową. Normalny człowiek, który nie lubi pomidorowej, za to lubi grzybową – w restauracji, wyobraźcie sobie, zamawia grzybową, natomiast nie zamawia pomidorowej. Jeśli Cecko nie rozumie "Balladyny" (to nie grzech) bądź jeśli mu ona nie smakuje (to żaden wstyd) – po co, w imię czego ją za Słowackiego pisze po raz drugi, po co, w imię czego ją obkrawa, przy okazji robiąc z opowieści doskonałej cienki pisk w sprawie polskiej żywności genetycznie dziś modyfikowanej, a ze Słowackiego – idiotę, po co, w imię czego Cecko aż tak potwornie się trudzi, skoro wystarczyłoby po prostu odstawić "Balladynę" na półkę i sięgnąć po coś, co byłoby dla Cecki zrozumiałe i co by mu smakowało? Czy po to, by cynicznie sprostać tej przez młodzieżowe grupy recenzenckie chóralnie nagłaśnianej, wzruszająco niepoczytalnej histerii, że mianowicie absolutnie wszystko, co ludzkość napisała, ma wartość o tyle tylko, o ile da się to jakoś, choćby na siłę, wcisnąć w takie lub inne gacie Polski współczesnej? A co z Goźlińskim?

Uznaje on "Irydiona" za tekst fantastyczny i zarazem powiada, że nie pojmuje, po co go Seweryn wystawił. Zabawna zagwozdka! Wychodzi na to, że stara literacka fantastyczność nie jest powodem wystarczającym, by ją współplemieńcom przypomnieć taką, jaka jest, bez obkrawania – osobną, samoistną, nie do podrobienia. Owszem, na to wychodzi. A wedle Goźlińskiego – jest ściśle tak. Polski dramat romantyczny uznaje on za literaturę dzisiaj już obcą w Polsce. I dodaje: "Czas najwyższy przyjąć to do wiadomości i przestać się łudzić, że z pomocą 'Irydiona', 'Nie-Boskiej', 'Dziadów' czy 'Balladyny' coś sobie wzajemnie powiemy do słuchu na temat aktualnej tożsamości narodowej, patriotyzmu, wiary ojców naszych i Kościoła naszego dzisiejszego, polityki polskiej, ekonomii czasów kryzysu itd.” Otóż, by na odpowiednim poziomie się utrzymać, powiem: nie sądzę, by freskom Kaplicy Sykstyńskiej jakiejś gorzkiej i niczym złota rybka żywej treści współczesnej doda, gdy ktoś je odkuje i prześwietnym gruzem tym udekoruje drzewa prywatnych ogrodów Berlusconiego, ogrodów, gdzie wieczorami boski Sylvio uprawia w cieniu kryzysu powszechnego uroczy teatrzyk bunga-bunga. Nie sądzę, by był większy sens na kanwie choćby "Dziadów" szeptać sobie wzajem do uszu jakieś gazetowe dyrdymały – ja Goźlińskiemu, dajmy na to, o smutku brzozy smoleńskiej, a Goźliński mnie, na przykład, o cierpieniach, jakie przynosi rosnące bezrobocie. I nie sądzę, aby finalne, jasne jak jutrzenka marzenie Goźlińskiego o spotkaniu Seweryna z Garbaczewskim, kiedy to obaj "mogliby się od siebie wzajemnie sporo nauczyć" – miało ręce i nogi. Bo niby o czym i jak Seweryn miałby gawędzić z młodzieńcem, który czyta: "malina", rozumie: "ziemniak" – i w ogóle go to nie zasmuca?

Paweł Głowacki

Paweł
Paweł Głowacki. Fot. Andrzej Głuc