Bukiet bratków

Ostatnia aktualizacja: 05.02.2015 10:25
Moc "Portrecisty" Irka Dobrowolskiego to pokora wobec chłodu pamięci Wilhelma Brasse. Nikt nie upiększa chłodu patosem, nie stawia go na koturnach, niczym nie dekoruje. Ten chłód brzmi czysto.
Bukiet bratków
Foto: delunula dot com/Flickr, lic. CC BY 2.0

Z ogromu zdjęć, które Wilhelm Brasse – nr 3444 – zrobił w KL Auschwitz od 1940 do 1945 roku, nieskazitelnie umundurowanym gospodarzom lęku specjalnie spodobał się niewielki fotograficzny portret bukietu bratków w metalowym kubku. Brasse wykonał go dla wytchnienia – tak mówię, bo jak inaczej to nazwać? – dla maleńkiego wytchnienia, skulonego, by gospodarze lęku nie dostrzegli ulgi. Może w krótkiej przerwie, w środku długiego dnia uwieczniania twarzy skazanych na dym? Może o zmierzchu, kiedy już nikt nie czekał na swą kolej w korytarzu przed drzwiami trupiego atelier? Obojętne. I możliwe jest, a kto wie, czy nie pewne, że kiedy w ciemni, czy gdzie tam jeszcze, samotnie patrzył, jak na małym prostokącie fachowego papieru niespiesznie zjawiają się fikuśne płatki – uśmiechnął się cienko tak, jak teraz, kiedy w filmie Irka Dobrowolskiego „Portrecista” mówi o tamtej chwili bratków. Nie widać jego dłoni. Widać tylko głowę, oczy i uśmiech niczym włos. To wszystko. W „Portreciście”, który jest pamięcią Brasse, chyba tylko ta minuta powrotu do odległej chwili bratków jest minutą spokoju rąk Brasse. Reszta, prawie cała, to dwie mowy naraz. Spowiedź siedzącego na krześle starego mężczyzny pod niebieskim krawatem, w szarej marynarce i białej koszuli w ciemne paski, spowiedź przedwojennego fotografa, który po Auschwitz nie zrobił już nigdy ani pół zdjęcia. I w dole kadru, na kolanie lub nad kolanem nogi założonej na nogę niemy, niepojęty język dyskretnie kolebiących się palców. Jakby osobne, jak by nie należały do Brasse, jak by same z siebie, po tylu, tylu latach, wciąż szukały nowego oparcia, świeżego dotyku, ziarna pewności.

Brasse opowiada życie. Palec muska spodnie. Wraca przeszłość. Praktykowanie w fotograficznym zakładzie ciotki w Katowicach przed wojną, prędko jako taka samodzielność, niezłe pieniądze, dancingi, kobiety, co nosiły na szyjach zamykane medaliki, takie mikre pudełeczka, po otwarciu których na dnie widać było zdjęcie Adolfa Hitlera. Palce suną po krawędzi rękawa marynarki. Wybuch wojny, nieudana ucieczka, odmowa podpisania Reischlisty, pociąg, brama, kłujące druty ze wschodu na zachód i z południa na północ, lepki nieustępliwy dym nad rzędami długich dachów, sina liczba 3444 na wieki wieków już tylko jemu przeznaczona. Kciuk i wskazujący prawej dłoni pieszczą guzik przy rękawie koszuli. Szansa na ocalenie? Szansa na wieczne, bo dłużej niż miesiąc trwające życie? Zostaje mianowany nadwornym fotografem gospodarzy lęku, wiec chyba jest szansa. Ma uwieczniać twarze skazane na słodkawy dym – każde oblicze w trzech pozach: 3/4 w czapce, z przodu bez czapki, profil bez czapki. Mówi, że zrobił w sumie od czterdziestu do pięćdziesięciu tysięcy potrójnych podobizn. I mówi, że kierował się ogólnymi regułami tworzenia fotograficznych portretów. Wpierw należy człowieka oglądnąć. Oglądał. Następnie trzeba ustawić światło. Ustawiał. Dalej – warto nakłonić obiekt, by zachowywał się normalnie i nie spinał twarzy. Nakłaniał. Wreszcie – pstryk! I już! Więc pstrykał. Co dalej? Dalej: „Następny!”. Palce jednej dłoni suną tam i sam po gruzłach paznokci drugiej dłoni. Były też inne, odświętne, specjalne zamówienia. Gospodarze lęku się uwieczniali, by wysłać taką pamiątkę tęskniącej rodzinie. Ba! Sam dr Mengele usłyszał pstryknięcie i był szalenie kontent, gdy zobaczył swe oblicze na kartce. Przysyłał później Brasse do uwiecznienia najciekawsze przypadki ze swojego laboratorium, choćby te cztery nagie dziewczynki, co zaprzeczały powszechnemu przekonaniu świata, że cienie nic nie ważą. Palce rozcierają powietrze, szukają czegoś w pustce nad kolanem. Była też jedna gospodyni lęku, kobieta doskonała, blondynka nieziemskiej urody i kształtów. Rozkazała, by zrobić jej portret, lecz taki, żeby widać było olśniewające piersi pod czarnym, cienkim jak czas w Auschwitz tiulem. Brasse nie wiedział, że sesja ta to pożegnanie piękności z ziemią dymów, że piękność zabije się dzień, dwa dni potem. Palce szukają czegoś we wnętrzu dłoni. Po czym – kolejne słowa, kolejne zdjęcia z czarnego, widmowego albumu, kolejne powroty starych obrazów. Kolejny raz blisko, co miało być coraz dalej.

Mówi Brasse. Mówi tak przez 52 minuty. Słowa – i palce na guzikach, na szwach. Zdania – i opuszki na paznokciach. Kawałki pamięci – i palce na suknie, na wełnie, na skórze, na powietrzu. Stary, siwy człowiek siedzi na krześle i mówi prosto, najprościej pod słońce, wciąż wtrącając - niby zaklęcie, które nie pomoże – frazę „powiedzmy sobie”. Przypomina się to, co o wierszach Tadeusza Różewicza rzekł kiedyś Artur Sandauer. Że są one jak leżące na dnie wraki okrętów, szkielety, z których wciąż można odczytać niegdysiejsze piękno kształtów i barw. Tyle że mowa Brasse nigdy nie była pięknem, ona, tak sądzę, od zawsze była szkieletem, chłodem pozornie beznamiętnej wyliczanki, suchością katalogu. Tak Brasse mówi o ciemnościach, przez które przeszedł i którym dał przy pomocy „pstryknięć” żywot prawie wieczny. Chłód pęka tylko raz. Tylko raz Bóg jest przez Brasse przeklęty. Po czym - wraca chłód. I jest jak było od początku spowiedzi. Moc „Portrecisty” Irka Dobrowolskiego to pokora wobec chłodu pamięci Wilhelma Brasse. Nikt nie upiększa chłodu patosem, nie stawia go na koturnach, niczym nie dekoruje. Ten chłód brzmi czysto.

W swym doskonale dyskretnym filmie Dobrowolski robi z Brasse właściwie to, czego nauczył go Brasse, wspominając czas praktykowania. Każe obiektowi usiąść na krześle. Uważnie ogląda obiekt. Ustawia proste światła. Poucza obiekt, by obiekt zachowywał się naturalnie i starał się nie spinać twarzy. Po czym – włącza kamerę. I pozwala, by słowa obiektu były pamiętliwe w sposób, w jaki chcą być pamiętliwe, oraz by palce obiektu po swojemu szukały oparcia, po swojemu i gdzie tylko chcą. To wszystko. A kiedy w spowiedzi nadwornego portrecisty przychodzi minuta powrotu odległego zdjęcia bukietu bratków w metalowym kubku i palce Brasse idą spać na chwilę – robi zbliżenie twarzy Brasse. Uwiecznia oczy, uśmiech jak włos i chłodne jego zdania, inkrustowane bezradnym „powiedzmy sobie”, zdania, że skromna fotka fikuśnych kwiatków tak się gospodarzom lęku spodobała, iż dali oto rozkaz powielenia jej najpierw w stu, a później w tysiącach egzemplarzy, by, jako urocze pocztówki z pozdrowieniami lub życzeniami, mogli słać je bliskim na imieniny, urodziny, święta i każdy Nowy Rok. Jak by, powiedzmy sobie, dobrze wiedzieli, że w magicznej mowie kwiatów bratki symbolizują troskę i najcieplejsze myślenie o kimś.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki TEATR
Czytaj także

Kieliszek cienia

Ostatnia aktualizacja: 07.01.2015 15:07
Właśnie na tym polega ta księga ogromna – na powolnym błądzeniu po niej, błądzeniu bez naiwnej nadziei, że się jakąś ostateczną prawdę, jakieś przesłanie, jakąś tezę na końcu błądzenia odkryje.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Odległy dzień braku sił

Ostatnia aktualizacja: 14.01.2015 14:07
Przeszłość każe zasłaniać się przed odruchem czułości. Trzeba się zasłaniać. Brak sił, by przyjąć czułość. "Ostatni dzień lata" Konwickiego - większy niż Polska roku 1957 i roku 2015 – jest opowieścią o tym małym, cichym "Nie".
rozwiń zwiń
Czytaj także

Powrót

Ostatnia aktualizacja: 20.01.2015 19:00
Kto dziś tak pamięta? Można by wyrecytować nazwiska wielkich polskich aktorek, których już nie ma, a także tych, co są, bardzo są, i nazwiska wielkich aktorów, i zapytać: Kto potrafi tak do nich wszystkich wracać? Lepiej nie.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Wielkie Centrum Oburzenia

Ostatnia aktualizacja: 28.01.2015 14:50
Stwórzmy elokwentnym wierzbom godne ich strzelistego szumu wielkie Centrum Oburzenia i Protestu im. Rejtana. Niechaj się tam wierzby oburzają do woli, niech sobie protestują bez skrępowania, do wiwatu. My zaś powróćmy do spraw poważnych.
rozwiń zwiń