Montgolfierowie znad Wisły

Ostatnia aktualizacja: 12.08.2015 17:15
Dawna podróż balonem
Dawna podróż balonemFoto: Wikimedia Commons/domena publiczna

Czytam werdykt XIX Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku – wracają odległe wakacje, wraca zawrotna chwila tuż przed odjazdem na obóz na polanie. Znów jestem w pionierkach, czarnych getrach, gatkach krótkich, rogatywce i harcerski krzyż błyska na kieszonce bluzy koloru ciemnej zieleni. Ojciec odciąga mnie za autokar, patrzy w oczy długo, wciska w dłoń moją coś ciężkiego i chłodnego, powiada: „Niech ci wiernie służy...” – i odchodzi, wraca do zapłakanej matki. Spuszczam wzrok. Kozik? Scyzoryk?

Ależ skąd! Fiński król scyzoryków! Ogrom ostrzy ze stali doskonałej, nierdzewnej, i legion innych narzędzi z tego samego, a wszystko elegancko skryte w zdobnej rogiem jelenim rękojeści! Boże Święty! Można kroić i piłować! Można korki z butelek wyciągać! Można puszki sardynek otwierać! Można likwidować kapsle! Można paznokcie czyścić specjalną łopatką i specjalnymi szczypczykami skórki przy paznokciach usuwać! Można gwóźdź przybić, cóż, że niewielki! Nożyczkami, co dźwięcznie wyskakują, można przecinać papier, tekturę albo nawet koledze grzywkę skrócić! Można deskę przekłuć lub dziurę w niej wywiercić cierpliwie! Subtelną pęsetą włos koleżanki można z salcesonu dyskretnie zdjąć! Małą łyżeczką kompot z rabarbaru można zamieszać, zaś fikuśnym widelczykiem – parujące kartofle podziobać! Ba! Na wbudowanym w jelenią kość kompasie kierunki świata można ustalić, na tkwiącym tuż obok barometrze – pogodę na wieczór, a na wmontowanej po drugiej stronie rękojeści szklanej tulei z kolebiącym się w niebieskiej cieczy bąblem powietrza – czy deska poziom trzyma! No i przez wyskakującą tuż obok nożyczek lupkę czytać można druki dowolnie małe!

Nie ukrywam: wyraźnie poczułem wtedy, tuż przed odjazdem autokaru, że wcale się nie zdziwię, gdy niebawem, kiedy już wszystko przewierci, odetnie, spiłuje, otworzy, odkorkuje, odcyfruje, wskaże, przedziurawi i zbada - wieczorem przy ognisku fiński mój król po gitarę sięgnie i zagra, a wiatr smętną piosnkę jego w dal siną poniesie, hej! I nie ukrywam: dzięki fińskiemu królowi - już przed odjazdem sytuacja moja w drużynie uległa radykalnej zmianie. Główny druh ramieniem objął czule plecy moje i szepnął, że odpuszcza mi nocne warty oraz mycie kotła, koledzy druhowie spokornieli, zaś koleżanki druhenki zaczęły na mój widok nęcąco miziać wargi swoje warkoczami, chichocząc przy tym piskliwie. Słowem – stałem się wyjątkowy. Byłem idolem, gdyż posiadłem przedmiot, w którym tkwił ogrom przedmiotów. Przedmiot nadzwyczajnie poręczny i użyteczny, wszechstronny, do tańca i różańca, na każdą okazję, każdą pogodę, każdą porę roku, dnia lub nocy, przedmiot doskonale uniwersalny. Byłem bogiem zastępu, ponieważ w dłoni mojej tkwił scyzoryk, co nadawał się do absolutnie wszystkiego.

Właściwie nie scyzoryk, a, rzec chyba można, Proteusz w pewnym sensie. Całkiem jak ten uniwersalny, czarny garnitur, w którym ojciec latami obskakiwał wszystkie uroczystości rodzinne oraz państwowe. Jak kuchenny robot matki, który chyba tylko nie tańczył, bo tak to czynił, co mu kazano. Jak legendarne płaszcze „przejściowe” lub czarodziejskie kozaki, które w zimie grzały nogi, latem zaś je chłodziły. Jak wytworny bryzol z sadzonym jajkiem - danie doskonale wszędobylskie i co najistotniejsze – bezpieczne, nikt nigdy mu nie zarzucił, że jest daniem „nie na swoim miejscu”, smakowo bowiem było ono, ujmę to tak, wystarczająco pojemne, by wszędzie i zawsze czuć się świetnie. Niezawodne więc na stypach i weselach, na chrzcinach i komuniach, dobre na kolację po bierzmowaniu i na obiad dzień po Wigilii, na Wielkanoc, na imieniny, na urodziny, na jubileusze, na Wszystkich Świętych i Zielone Świątki, i na całą resztę. Słowem – scyzoryk jak garnitur, robot, odzież niegdysiejsza i bryzol. Albo jak rzeczony werdykt XIX Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku, od przestudiowania którego to werdyktu zaczęła się moja scyzorykowa nostalgia, za co jurorom – Jackowi Kopcińskiemu, Igorowi Gorzkowskiemu, Joannie Puzynie-Chojce, Łukaszowi Drewniakowi oraz Barbarze Świąder-Puchowskiej – dziękuję najcieplej. Miło jest w wakacje przypomnieć sobie stare wakacje. Miło jest, kiedy czyjś styl pozwala człowiekowi wrócić do epoki fińskiego króla do wszystkiego, i zarazem – któż to wie? – może nawet dotknąć pewnego zabawnego sedna. Balonowości mianowicie.

Oto nagrodę główną, Złotego Yoricka, otrzymał wyreżyserowany przez Jana Klatę „Król Lear” Williama Szekspira. Niech i tak będzie. Nie dyskutuję z decyzją jurorów, w końcu każdemu smakuje, co smakuje, ot, kwestia podniebienia, z którym nic już nie zrobisz, bo aby je zmienić, czyli smak zmienić, w istocie trzeba by mózg zmienić – a tego jeszcze nie przeszczepiają. Szkoda, ale cóż czynić... Nie dyskutuję więc z decyzją jurorów, nie wchodzę w żadną polemikę, ja jedynie podziwiam lisi spryt pięciogłowego ciała, podziwiając gigantyczną balonowatość kluczowych słów werdyktu, zwłaszcza słowa Władza. Otóż, jurorzy nagrodzili Klatę za Postawienie Fundamentalnych Pytań O Władzę. O źródła Władzy, o abdykację Władzy, o duchowy wymiar końca Władzy, wreszcie o śmierć Władzy. Czytam ten pląs wokół Balonu Władza – i znów czuję w palcach fińskiego króla scyzoryków, znów jestem bogiem, znów kochają mnie druhenki.

Ile - nie wliczając dzieła Klaty - seansów „Króla Leara” widziałem? Spektakl Brooka, Jasińskiego i Miśkiewicza, sfilmowane strzępy niedokończonego „Króla Leara” z Tadeuszem Łomnickim, jeszcze może dwie, trzy mętne sztuki, co nic z nich nie pamiętam. Czy któryś z seansów tych nie był o Władzy? Czy w ogóle możliwy jest jakiś „Król Lear” nie o Władzy? Czy kiedykolwiek pojawił się, istnieje teraz lub objawi się w przyszłości „Król Lear”, do którego nie pasuje, nie będzie pasować wszędobylskie i bezpieczne słowo Władza, ten balon, któremu nikt nigdy nie zarzuci, że nie jest na swoim miejscu, kiedy jest przy jakimkolwiek „Królu Learze”? Ba! Gdyby tu zabawa na „Królu Learze” się kończyła – nie byłoby aż tak zabawnie i tak kłopotliwie, jak jest. Bo „Król Lear” to za mało.
 

Pismo uczy: „Proście, a będzie wam dano; szukajcie, a najdziecie; kołaczcie, a będzie wam otworzono”. Tak. Wystarczy tylko zdobyć się na cierpliwość. By nie mnożyć tytułów i nazwisk, by po prostu nie żonglować oczywistościami – idę o zakład. Dajcie mi tydzień, a po tygodniu chrześcijańskiej cierpliwości oraz intensywnego szukania, dumania, kombinowania, naginania i gmerania dowiodę, że dostarczona mi dowolna opowieść jest opowieścią o Władzy. Nawet „Przygody Koziołka Matołka”! Dowiodę tego tak, jak Klata dowiódł, że Lear to papież, zaś jedna z jego cór to aktor Grąbka Mieczysław z wąsami. Więc – tydzień mi wystarczy. A jeśli ktoś nie chce czekać – niechaj się rozejrzy. Czy coś nie jest o Władzy? Gdzieś nie ma Władzy? Władza w telewizji, radiu i gazetach. Władza w mrowisku, Władza w ulu, Władza w stadzie wilków i lwów, Władza w fabryce, przedszkolu, szkole i na studiach, Władza w domu i pałace Władzy, Władza wszędzie, dzień w dzień, przez rok bity, a potem – znów Władza. Jeśli tak jest – a jest dokładnie tak – to co w istocie mówią jurorzy, głoszący dobre do wszystkiego słowo Władza? Co znaczy ten balon, skoro znaczy prawie wszystko i prawie wszystko – od mrówek, przez przedszkole, po Klatę - porządkuje? Porządkuje? Rzeczywiście? Tu trafiamy na motyw zasadniczy.
 

Wspaniały paradoks: oto dzieła Klaty mogłoby nie być w ogóle, a werdykt uzasadniający nagrodzenie dzieła Klaty i tak byłby strzeliście słuszny! Bo taka jest magia balonów! Władza! Słowo – ogólnik, słowo - studnia bez dna, scyzoryk do wszystkiego, garnitur na każdą okazję, robot „złota rączka” i niezawodny, diabelnie skuteczny bryzol z jajkiem sadzonym. Balon Władza! Ot, tak sobie puszczony w niebo – bez mała nic nie znaczy, niczego nie porządkuje, lecz jakże pięknie, szlachetnie, dostojnie brzmi! Zwłaszcza gdy baloniarz nasz, Montgolfier znad Wisły, uruchomi Balon Władza wraz z Balonami Pytanie oraz Fundamentalne, tym samym układając na tle obłoków frazę „Fundamentalne Pytanie O Władzę”. Skąd samogłoska „O”? Nią jest głowa baloniarza. Nie mam pewności, lecz coś podszeptuje, że to głowa Drewniaka. Zresztą – obojętne.

I lecą tak sobie, krytycy, wyborni baloniarze, lecą wysoko, pustką dostojnych balonów uwznioślając siebie i Klatę zarazem. Nie pierwszy i nie ostatni raz, i nie tylko Klatę. Potężna jest bowiem moc nadwiślańskiego baloniarstwa. I raczej nie prędko zmaleje.

Paweł Głowacki

Czytaj także

Mosiężna klamka

Ostatnia aktualizacja: 22.07.2015 15:00
Da się zagrać tak wiele – tylko grając, żonglując dykcją i minami, choćby doskonale? Da się zagrać aż tyle, nie wsączając w grę tego, co nie jest grą? I jak to czynić, by rola nie zmieniła się wtedy w pokaz bebechowatości, a stała się arcydziełem?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Powoli malejące plecy

Ostatnia aktualizacja: 29.07.2015 15:51
Od pierwszej do ostatniej pieśni jest pusto. Istnieje tylko to, co niezbędne, by ukłuć słuchających. Jest pusto tak, jak było w rękach Celińskiej, kiedy wiodącą od teatru Warlikowskiego ścieżką powoli wracała na zawsze do siebie. Pusto. Tyle wystarcza.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Prawdziwa gra Pierre Menarda

Ostatnia aktualizacja: 05.08.2015 15:20
Klacie, Strzępce, Garbaczewskiemu, Zadarze, Dudzie-Gracz, Miśkiewiczowi i wielu innym, bliźniaczo uporczywym majsterkowiczom – reżyserom, którzy są reżyserami, gdyż mówią, że są reżyserami – rzecz tę poświęcam. Nie niepokójcie się! Ocalejecie!
rozwiń zwiń