Powolne odsuwanie kropki

Ostatnia aktualizacja: 03.11.2017 17:37
Wraca tamten teatr. Wraca tryptyk Wajdy, a wraz z nim – „Lato w Baden”, powieść Leonida Cypkina, zmarłego w roku 1982 lekarza. Był patalogoanatomem. Dobrze znał cierpliwość kości. I miał czas.
zdj. ilustracyjne
zdj. ilustracyjne Foto: Shutterstock/gyn9037

Początek nocy po Dniu Zadusznym, mogiła Andrzeja Wajdy, ja. Ja i żywego ducha. Stoję. Tak wyszło, że akurat tutaj. Ale to nie szkodzi. Nie sposób być wszędzie w tym samym czasie.

Owszem, mógłbym stanąć gdzieś indziej, przy grobie zawsze niespiesznego Jerzego Jarockiego choćby lub nad mogiłą powolnej Ewy Lassek. Mógłbym znieruchomieć przy nagrobnych płytach nigdy niezdyszanego Konrada Swinarskiego, nigdy niełapiącego pcheł Jerzego Grzegorzewskiego, lub Tadeusza Łomnickiego, co zawsze miał czas na myślenie do samego dna. Albo zapalić znicz Sławomirowi Mrożkowi mógłbym, który zanim zapisał zdanie zadowalające, z cierpliwością godną skamieniałego wędkarza przez wiele godzin zapełniał kosz mrowiem konceptów nie do przyjęcia, bo zbyt łatwo przychodziły, zbyt szybkie były, trywialnie wystrzałowe, kabaretowe tandetnie i za bardzo na doraźny wiwat sklecone w ułamku pstryknięcia. Mógłbym przy mogile Piotra Skrzyneckiego wypić coś dyskretnie i bardzo, bardzo powoli, wspominając ukutą przezeń na kanwie „Prób” Montaigne’a sławetną sentencję: „Pośpiech poniża”. Mógłbym też do Vence pojechać, w tamtejszej zagrodzie zmarłych przy prochach Witolda Gombrowicza znieruchomieć i ze szlachecką flegmą wyrecytować te z „Filiberta dzieckiem podszytego” – tenisowej groteski, pełnej niepoczytalnego dyszenia i potu – wyjęte słowa. „A wtedy jakiś pan, siedzący obok, w szalonym popłochu skoczył na głowę damie, siedzącej poniżej, ta zaś poniosła i wyskoczyła na plac, unosząc go na sobie całym pędem. Grzmot oklasków rozległ się wśród widzów. I na tym zapewne byłoby się skończyło”. Tak – lecz się nie skończyło. Oto bowiem inni panowie dosiedli karków swych pań, te zaś ruszyły stępa na swych rasowych, cienkich pęcinach, generując niesłychane ilości dyszenia i potu. Kiedy to było? W którym roku powstała powieść „Ferdydurke”, której cząstką jest „Filibert dzieckiem podszyty”? A jak jest dziś, zwłaszcza w teatrze nadwiślańskim?

Jest jak wtedy, na tamtym meczu tenisowym, przez Gombrowicza z palca wyssanym. Kwitnie dosiadanie i ponoszenie! Prędko, coraz prędzej, jak najprędzej pędzą pędzący! Pęcznieją symfonie dyszenia, kubły potu chlupocą i gigantyczny mlask wisi nad teatrami, mlask pozwalający myśleć o mlasku śledzion umordowanych klaczy na Wielkiej Pardubickiej! Szybciej! Szybciej! Szybciej, bo temat palący i chwilowy niczym łątka jednodniówka! Trzeba pędzić z robotą, gdyż jutro bida będzie! Pędzą zatem opętańczo, dysząc w tonacji kobzy szkockiej i rosząc trotuary mżawką słoną! Prędcy reżyserzy klasyków dosiadają i pędzą ku premierom, po czym dalej, na kolejnym klasyku lub nieklasyku ku następnej premierze galopują, by po niej znowuż, na innym utworze, ku następnym premierom pędzić i pędzić! I w trakcie dyszących prób przenosić na scenę koncepty prędkie, tak prędkie, że głupie fundamentalnie! Ale nie ma co narzekać! Pomysły są głupie, lecz innych nie będzie, gdyż inne czasu wymagają, a czasu przecież ani za grosz! Nikt nie ma czasu, więc prędcy recenzenci dosiadają premier i też pędzą, straszliwie pędzą, by z tekstem zdążyć, piszą tedy w pociągu, przeciągu, tudzież na drągu! Zaś widownia brawo bije równie prędko, bo na klaskanie na innej widowni zdążyć trzeba koniecznie! A poza tym – jak klaskać powoli, skoro premiera dotyczy tematu tak prędkiego, że jutro będzie on nieaktualny i zniknie przyczyna bicia otwartą łapką w łapkę otwartą! Jak dni temu kilkanaście w Wałbrzychu!

Oto pewien prędki reżyser - prędki i tak utalentowany, że choć wciąż student, to już dżokej – dosiadł w tamtejszym teatrze „Iwonę, księżniczkę Burgunda” Witolda Gombrowicza. Dosiadł i poniosło go – o czym donosi pewien prędki recenzent – wprost w łątkę jednodniówkę, o której rzec można: Polska w dobie Dobrej Zmiany. Tak brzmi naczelny temat dzieła dżokeja. A jeśli o szczegóły chodzi? Wnosząc ze zgromadzonych przez prędkiego recenzenta detali, młodego dżokeja z Krakowa poniosło ku gołym babom na scenie, ku prosektoryjnemu światłu jarzeniówek, ku scenografii z litego paździerza, ku biało-czerwonym flagom i w stronę „łubudubu”, czyli ku muzyczce raperów, nade wszystko zaś ku kryptocytatom z przemówień aktualnego ministra środowiska. Nie chce być inaczej! Oto prędki dżokej z Krakowa, zdyszany i potem oblepiony, w Wałbrzychu prędko uaktualnia Witolda Gombrowicza przy pomocy ministra Jana Szyszko! To znaczy – już uaktualnił. A teraz prędko sunie dalej, ku innej premierze, dosiadając innej opowieści. Oj, pędzi ci on, pędzi!... Co robić?

Nic wielkiego nie zostaje do robienia. Stać. To wszystko. Tyle starczy, by przeżyć spokojnie. Stoję więc. Na progu nocy po Dniu Zadusznym stoję przy grobie Andrzeja Wajdy. Ja i żywego ducha wokół. I przypominają się jego sceniczne opowieści, choćby tryptyk na kanwie dzieł Fiodora Dostojewskiego: „Biesy”, „Nastazja Filipowna”, „Zbrodnia i kara”. Wracają też przedstawienia innych, którzy dobrze wiedzieli, że pośpiech poniża na co dzień, a w teatrze nieuchronnie zmienia wszystko w przykrą tandetę tymczasowości, w banał doraźny, w gazetowy papier, w trywialność babek z piasku na plaży, którym do ostatecznej rozsypki wystarczy byle podmuch lub solidne kichnięcie. Tryptyk na kanwie opowieści Dostojewskiego, dzieła Jarockiego, Swinarskiego, Grzegorzewskiego, innych jeszcze, co znali moc cierpliwości. One są zrobione z kruszcu dziś coraz rzadszego, wbrew powszechnym opiniom - trwałego, który chcę nazwać kruszcem intymności. Żeby stare, cudze opowieści tak uporczywie pytać o siebie – trzeba mieć czas, dużo czasu, i umieć być nieruchomo. Wraca tamten teatr. Wraca tryptyk Wajdy, a wraz z nim – „Lato w Baden”, powieść Leonida Cypkina, zmarłego w roku 1982 lekarza. Był patalogoanatomem. Dobrze znał cierpliwość kości. I miał czas.

Miał Cypkin dużo czasu. Miał całe życie czasu, by w kraju przepastnych ciemności, blisko Kremla pytać Dostojewskiego o siebie. I pytał. Dostojewskiego książki, jego los, jego miejsca, jego portret, odmalowany w dzienniku Anny Dostojewskiej „Mój biedny Fiedia” – przepytywał tydzień po tygodniu. Pod koniec swych dni usiadł i z zegarmistrzowską detalicznością, długo i ze wszystkich stron przyglądając się każdemu słowu, zaczął niespiesznie układać labirynty zdań „Lata w Baden”, zdań długich na kilka makiem zadrukowanych stronic, hipnotycznych zdań, które zdają się nie mieć końca, jakby otwartych na nieskończoność. Susan Sontag wyzna: „Prawdopodobnie tylko taki cierpiący na natręctwa hipochondryk, opętany myślami o śmierci, mógł wymyślić zdanie, które dobija się o wolność w tak niepospolity sposób”. Owszem, przez wielki czas komponowania „Lata w Baden” Leonid Cypkin niepospolicie wolno odsuwał od liter kropkę każdą.

Czytaj także

Powrót do domu

Ostatnia aktualizacja: 07.10.2017 11:26
(pisane w piątek, 6 października) Kto wie – jutro Staruszek, pewnie już bez Rowerka, być może zagra cudnie rzeźbione oparcie krzesła w jadalnym? Drewniane liście i kwiaty może ułożą się w dobrze znaną twarz? Może przyjdzie wtedy westchnąć cicho?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Czerwień, która nic nie zwiastuje

Ostatnia aktualizacja: 13.10.2017 15:00
Ojciec to być Andrzej Wełmiński w kapelusz. Wuj Edward to być w kapelusz manekin, co jeździć. Kółka jęczeć. Wuj Edward zmienić się w młotek Neefa, kiedy Ojciec w kapelusz wyrwać manekin w kapelusz sztuczna ręka prawa.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Twarz recenzenta

Ostatnia aktualizacja: 20.10.2017 15:00
Twarzą którego polskiego recenzenta rzeczywistego wesprze Kuśmider swą kreację nalanej gęby recenzenta zmyślonego przez McPhersona? Rzecz jasna, pytając o to, nie myślę o skali 1:1. Lecz jednak pytam.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dzióbek Radosta

Ostatnia aktualizacja: 27.10.2017 16:26
Wyjmuje, odkręca, przechyla, przełyka i gdyby mógł, masując się po szyi rzekłby wtedy do skwaszonej Dobrójskiej chrapliwie: „Jakby Jezus Chrystus przeszedł przez gardło, droga moja!”. Lecz nie może. Nie może i nie musi.
rozwiń zwiń