W pracowni lutniczej Franciszka Marduły

Ostatnia aktualizacja: 22.09.2025 13:00
W "Źródłach" odwiedzamy pracownię lutniczą na Kościeliskiej i słuchamy opowieści Stanisława Marduły, syna Franciszka Morduły, legendarnego już zakopiańskiego lutnika. 
Audio
W pracowni lutniczej Stanisława Marduły
W pracowni lutniczej Stanisława MardułyFoto: MB

Pracownia na Kościeliskiej

Stanisław Marduła opowiada: Atmosfera tego miejsca była niesamowita i tego się nie da opisać. Moi koledzy, którzy odbywali tu staż mistrzowski u ojca, powtarzają, że to były najszczęśliwsze chwile w ich życiu. To był czas, gdy światła w oknach przy Kościeliskiej jaśniały do późnej nocy, a wieczorne rozmowy i brzmienie instrumentów niosły się ulicą jak echo starych opowieści. Był to w pewnym sensie taki klub ulicy Kościeliskiej. Tu nie było żadnego alkoholu, tylko towarzyskie spotkanie. I, jak mówili, że idą do „Druha” – bo tak nazywali ojca – to znaczyło, że wszystko będzie w porządku. To było miejsce, gdzie spotykali się i muzycy, i lutnicy, nasi podhalańscy – jak Bolek, Władek Trebunia-Tutka, Tadeusz Giewont i wielu innych.

Czasem „szli sobie pograć” i wieczorem grali w karty, w sześćdziesiąt sześć. W tej aurze dźwięku i drewna, w zapachu politury i ciepłych świateł lamp, rodziły się sztuka lutnicza i historia spleciona z ludzkich głosów, góralskich melodii, wielkich nazwisk przekraczających próg niewielkiej pracowni.

Dziedzictwo Franciszka Marduły

- Najwięksi muzycy drugiej połowy dwudziestego wieku skrzypkowie, wiolonczeliści, altowioliści, kontrabasiści, a również i twórcy muzyki historycznej. Mogłem poznać wiele takich nazwisk jak pani profesor Dubicka, pani profesor Wiłkomirska, pan profesor Wroński – wymienia gości swojego ojca Stanisław Marduła. U Franciszka Marduły spotykały się światy: Zakopane, z jego tradycją oraz międzynarodowe salony muzyczne, w których brzmiały instrumenty z Kościeliskiej. Syn lutnika wspomina także profesora Totenberga czy Henryka Szerynga, a obok nich – prymistów z Podhala.

W tym splocie kontaktów mistrzów i przyjaciół kiełkowała świadomość, że bycie lutnikiem to nie zawód, a los. Naturalnie prowadziło to Stanisława Mardułę do własnej drogi – od dzieciństwa nasiąkał lutnictwem, aż sam zdecydował się hołdować tradycji ojca.

Droga lutnika

- Ojciec jeździł na konkursy i tam poznał wielu wybitnych lutników, kolegów. To była dla mnie wielka nauka, bo rozmawiając z takimi lutnikami jak Spidlen, Pirat, Kapela czy Morassi mogłem podpatrzeć światową czołówkę! – wspomina Staniław. Dla młodego chłopaka było to wyjątkowe doświadczenie bliskości warsztatu ojca, ale i spotkania z mistrzami, którzy nadawali ton europejskiemu lutnictwu.

- Nasiąkałem lutnictwem i muzyką od dziecka, chociaż nie bardzo chciało mi się uczyć grać na skrzypcach. Byłem dość opornym, a może nawet bardzo opornym uczniem – wspomina rozmówca Marii Baliszewskiej.

Opór z czasem ustąpił, wypełniające życie Staszka dźwięki i instrumenty stawały się naturalnym środowiskiem. Niestety, naukę gry przerwał dramatyczny wypadek – w szkole Stanisław stracił końcówki palców lewej ręki. Grał wtedy na skrzypcach, coraz pewniej i częściej, lecz uraz sprawił, że musiał odłożyć instrument.

- Niestety wypadek w szkole, obcięcie w lewej ręce końców palców, uniemożliwił mi dalsze granie. Ale rosłem z instrumentami, z moimi kolegami lutnikami i muzykami.

Na pierwszym planie pozostały lutnicze narzędzia, drewno, praca dłoni i spotkania z artystami – dzięki temu droga Stanisława potoczyła się w stronę losu ojca.

- Powiedzmy sobie w dużym skrócie: urodziłem się jako lutnik, żyję jako lutnik i chyba też odejdę z tego świata jako lutnik. Od dzieciństwa kontakt z lutnictwem i z instrumentami miałem na co dzień.

Szacunek do instrumentów

- Dawniej dbali o instrument. To było czwarte, piąte czy drugie dziecko, które musiało być obdarzone wielkim szacunkiem i miłością! Dzisiaj młodzież podchodzi: skrzypce to skrzypce, będzie nowy flet, nowa wiolonczela…

Dawniej więź między muzykiem a instrumentem była nierozerwalna. Instrument nie był przedmiotem – był przedłużeniem ręki artysty, czasem niemal osobą, o którą trzeba dbać, jak o najbliższego. Instrument odpowiadał na czułość tego, kto go trzymał, bez miłości i troski nie miał pełnego brzmienia.

- W szkołach muzycznych nie uczą młodzieży szacunku do instrumentów. To nie jest epoka dawnych muzyków, gdzie podchodzili do instrumentu jak do najbliższej rodziny – kwituje Marduła.

Instrument na przednim siedzeniu

- Wanda Wiłkomirska miała instrument Piotra Guarneriego z połowy XVIII wieku. Mówiła do niego tylko „Piotruś”. Gdy przynosiła go do ojca, prosiła: „Piotrusiu, bądź grzeczny, nie rób panu Franciszkowi kłopotów”.

Takie słowa były dowodem więzi, jaką artysta mógł zbudować ze swoim instrumentem. „Także profesor Irena Dubicka czy profesor Tadeusz Wroński – oni wszyscy traktowali instrumenty z ogromnym szacunkiem, wręcz z czułością”, podkreśla Marduła. W takiej postawie było coś intymnego – świadomość, że muzyka rodzi się ze współpracy człowieka i instrumentu, z jakiejś wspólnej historii.

- Profesor Michalik czy profesor Orkisz sadzali żonę na tylnym siedzeniu samochodu, bo na przednim musiała jechać wiolonczela – tam było dla niej najbezpieczniej – wspomina lutnik.

 

W drugiej części Źródeł o mazurku i specyfice gry ludowego mazurka opowiada Janusz Prusinowski, a gra Prusinowski Kompania. Warte posłuchania przed Konkursem Chopinowskim!

***

Tytuł audycji: Źródła 

Prowadziła: Maria Baliszewska

Data emisji: 22.09.2025

Godzina emisji: 12.00