Radiowe Centrum Kultury Ludowej

Otwarcie w zamknięciu

Ostatnia aktualizacja: 23.05.2020 12:35
W czasie największych obostrzeń związanych z pandemią nie każdy miał luksus, by, jak mówił popularny podnoszący na duchu mem, „spojrzeć w głąb, kiedy nie można wyjść na zewnątrz”, a świat kultury znalazł się w poważnych kłopotach.
Młode kobiety siedzące na ławce grają w yo-yo, 1932 rok.
Młode kobiety siedzące na ławce grają w yo-yo, 1932 rok.Foto: Ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Z radością jednak zauważyłam, że w tym niewesołym pejzażu pojawiła się wysepka pełna atrakcji, a była to nisza fotografii, nazwijmy to umownie, socjologicznej. Akurat wiosną zbieg okoliczności sprawił, że drukiem ukazały się długo przygotowywane publikacje, które przypominały lub odkrywały historyczny lub wciąż istniejący fragment polskiej rzeczywistości, albo prezentowały nową perspektywę na fotograficzne dziedzictwo. Komu brakowało podróży, choćby w miejscu, albo kto potrzebował obrazu, przez który przemawia wrażliwość, ten miał z czego wybierać.

Zbiórka przez platformę crowdfundingową umożliwiła wydanie drukowanej wersji „Portretu prowincji” Jacentego i Katarzyny Dędków, cyklu fotografii wykonanych klasycznym aparatem wielkoformatowym 4x5’’, i rozmów z bohaterami portretów. Podróż autorów przez małe miejscowości trwała sześć lat, w trakcie których udało im się zrealizować imponujące, pracochłonne przedsięwzięcie przywodzące na myśl portrety Richarda Avedona z cyklu „In the American West”, z ich surową szczerością i pełnym szacunku, ale też całkowicie nieposłodzonym zapisem trudnych życiorysów wydobytym przez oko obiektywu. „Żeby ukończyć portret, fotograf musi polegać na drugiej osobie”, pisał Avedon, podkreślając, że uczciwa (nie mylić z obiektywną, bo taka przecież nie istnieje) fotografia portretowa polega na współpracy. Dlatego w „Portrecie prowincji” zdjęcia korespondują z rozmową, żeby jedna z perspektyw nie przeważyła i by bohaterowie fotografii mogli dodać coś od siebie. Książka państwa Dędków odzyskuje dla mnie pozytywny kontekst dla przykurzonego i niemodnego terminu „fotografia humanistyczna”, jest - przy jednoczesnym technologicznym zaawansowaniu i świadomym wyborze trudniejszych narzędzi - dziełem niezmiernie bezpretensjonalnym i ujmującym osobliwą skromnością.

Miała ambicję utrwalenia obrazu świata, który na jej oczach zmieniał się bardzo szybko i interwencja fotografki pozwoliłaby na zarejestrowanie ostatnich przejawów tradycyjnego życia dawnej wsi polskiej.

Autorzy „Portretu prowincji” powołują się chętnie na Zofię Rydet, która, realizując swój imponujący „Zapis socjologiczny”, miała ambicję utrwalenia obrazu świata, który na jej oczach zmieniał się bardzo szybko i interwencja fotografki pozwoliłaby na zarejestrowanie ostatnich przejawów tradycyjnego życia dawnej wsi polskiej, które bezpowrotnie zmiatały z powierzchni ziemi powojenne zmiany cywilizacyjne, nowe rozwiązania technologiczne, bardziej komfortowe domy, inne style życia. W kontekście twórczości potocznej, nieprofesjonalnej, zdjęcia legendy polskiej fotografii analizują Jakub Dziewit i Adam Pisarek, autorzy publikacji „Ocalać. Zofia Rydet a fotografia wernakularna”. Namysł nad fotografią amatorską to bardzo ciekawy nurt we współczesnej antropologii obrazu - i choć w kontekście Rydet mowa jest o zdjęciach z zupełnie innej rzeczywistości technologicznej niż ta, z którą mamy do czynienia współcześnie, na pewno mogą zainspirować namysł nad tym zjawiskiem współcześnie, gdy szara strefa między potocznością a profesjonalizmem za sprawą narzędzi cyfrowych jest chyba najszersza (i należy do niej również autorka niniejszego tekstu). Powszechnie i banalnie mówi się o nadprodukcji obrazów, ale czy dla badacza umowne „wrzucanie tego, co się jadło na śniadanie” nie jest zasobem równie cennym, choć w inny przecież sposób, niż archiwa z czasów, gdy po aparat fotograficzny sięgano przede wszystkim w odświętnych, godnych upamiętnienia okolicznościach?

Marecki wsiada w samochód i bez mapy jeździ po Polsce, odwiedzając małe miejscowości, Pstrągi Gniewoty i Kłopoty Stanisławy, bary z kebabem, zapomniane drogi. Odwiedza znajomych, zatrzymuje się pod kioskami i zajazdami, wdaje w przygodne rozmowy z ludźmi spotkanymi po drodze, koresponduje z narzeczoną.

Uzupełnieniem tych wydawnictw, choć pozornie z zupełnie innej bajki, może być „Polska przydrożna” Piotra Mareckiego, niewielka książeczka, minireportaż - zapis „polskiego road tripu” krakowskiego pisarza, wydawcy i eksperta od kultury cyfrowej. Marecki wsiada w samochód i bez mapy jeździ po Polsce, odwiedzając małe miejscowości, Pstrągi Gniewoty i Kłopoty Stanisławy, bary z kebabem, zapomniane drogi. Odwiedza znajomych, zatrzymuje się pod kioskami i zajazdami, wdaje w przygodne rozmowy z ludźmi spotkanymi po drodze, koresponduje z narzeczoną. Niby zdarzało się nam już czytać takie rajzy po umownej „prowincji” (potraktujmy to słowo jedynie jako wytrych), ale w sytuacji, kiedy można było sobie podróżować głównie po Google Street View, „Polska przydrożna” jakby rosła i rosła z każdym tygodniem, zmieniając się w internetowe zjawisko wykraczające dalece poza sam tekst i towarzyszące mu fotografie.

Autor wrzucał na swojego Instagrama i Facebooka opinie o reportażu, często pochodzące od zdezorientowanych albo poirytowanych czytelników, którzy nie wiedzieli, jak sobie poradzić z emocjonalnie umiarkowaną relacją, z tonem, do którego nie byli przyzwyczajeni, więc odruchowo przykładali sobie znane klisze: przyjechał z Krakowa, jest akademikiem, więc musi być intruzem na safari wśród dzikusów, albo na pewno przynajmniej egzotyzuje innego. Inni twierdzili, że Marecki raczej napisał satyrę na siebie samego, skoro na pragmatycznej wsi próbuje po miejsku wdrażać styl życia zero waste. Ale to bardzo cenna obserwacja dla badacza (który swojej „antropologicznej głowy” nie odkręca nawet na wakacjach, jak ostrzegają studentów wykładowcy) - czy przypadkiem nie jest tak, że ludzie czasami chcą widzieć w każdym oku „miejskim” oko uprzedzone, należące do człowieka niezdolnego wypić po ludzku piwo z drugim człowiekiem, a w każdej „prowincji” dla odmiany - nietknięty cywilizacją, niewinny świat równoległy, choćby już nawet jadano tam takie same kebaby i lody z posypką jak w Krakowie?

Olga Drenda

***

Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy. 

Czytaj także

Harmonia familiaris

Ostatnia aktualizacja: 01.01.2020 16:00
Nie dziwi nas chyba, że dojrzali twórcy próbują stworzyć własną opowieść, własny mit. Że inspiracją bywa dla nich ludowa tradycja, a partnerami – najbliższa rodzina.
rozwiń zwiń