Niekończące się opowiadanie

Ostatnia aktualizacja: 30.12.2014 20:02
Wykręcając nieznany telefoniczny numer, aby się uwolnić od pamięci Szekspira, biedny Soergel trafił dobrze. Zadzwonił do człowieka, dla którego słowo "moon" rzeczywiście było mrokiem i odwlekaniem.
Niekończące się opowiadanie
Foto: Tim G. Photography/flickr/cc

Do kogo w epilogu historii zatelefonował Hermann Soergel, by ofiarować mu pamięć Szekspira, tak jak u zarania historii Daniel Thorpe ofiarował ją jemu pewnej wilgotnej nocy, wypowiadając przepastne pytanie? Tak jak o dalekim brzasku umierający szeregowiec Adam Clay ofiarował pamięć Szekspira Danielowi Thorpe w lazarecie na piaskach dalekiego Wschodu. Tak jak kiedyś ktoś ofiarował ją szeregowcowi. Tak jak temu komuś ktoś inny w innym omszałym kiedyś. Tak jak temu innemu jeszcze wcześniej jeszcze ktoś inny. Tak jak jeszcze wcześniej ktoś komuś. Tak jak jeszcze wcześniej, i jeszcze wcześniej, i jeszcze. A zawsze tak jak na początku ktoś pierwszy raz ofiarował ją a ktoś inny pierwszy raz ją przyjął, być może mówiąc sobie to, co Hermann Soergel powiedział bezgłośnie, kiedy przyjął od Daniela Thorpe wędrujący prezent: „Jakby podarowano mi morze”. Gdy w finale Hermann Soergel postanawia się uwolnić, gdy chce, niczym postać z „Wszystko dobre, co się dobrze kończy”, na powrót zacząć żyć tylko z tego, czym jest, wybiera najprostszy sposób ucieczki. W ciemno wykręca numery telefoniczne. Trochę to trwa. Głosy odstraszają, oszczędza kobiety i dzieci. Wreszcie, słysząc głos wykształconego mężczyzny, stawia przepastne pytanie: „Chcesz pamięć Szekspira?”. Kto podniósł słuchawkę? Kto wysłuchał pytania? Kto przyjął dar, mówiąc: „Podejmę ryzyko”?

Jorge Luis Borges milczy o tym. W „Pamięci Szekspira” - jednej z czterech ostatnich jego opowieści, co są elegiami na jego własne odejście i odejście najwierniejszych widm jego prozy: tygrysa, lustra, róży, nieskończoności oraz pamięci – nie pada ani imię, ani nazwisko ostatniego, który przyjął dar. Nie ma też całej tej rakiem idącej w czas sekwencji obdarowywania, nie ma, lecz przecież sekwencja musiała się dokonać, aby Borges mógł napisać „Pamięć Szekspira”, napisać i w istocie – nie dokończyć. W ogóle są w tej cichej prozie głównie fantastyczne frazy-dotknięcia, z których każda otwiera furtkę na ścieżkę wiodącą, strach pomyśleć, jak daleko. Zostawmy to. Zostańmy przy samym Hermannie Soergelu. Zostańmy przy jego bezwolności. Przyjął od Daniela Thorpe pamięć Szekspira, pamięć „począwszy od dni dziecięcych i najbardziej zamierzchłych aż po dni z początku kwietnia 1616 roku”. Przyjął i jest bezradny.

Niczego nie poczuł. Nie było fajerwerków w głowie. Nie zobaczył detalicznie odmalowanych krajobrazów Stratfordu i Londynu. Dar jest delikatny, ulepiony z mgieł, smug, rozmytych konturów, jest stosem nicujących się, falujących palimpsestów. Okruchy pamięci Szekspira błyskają znienacka, w snach lub godzinach bezsenności, w chwili odwracania stron książki lub na ulicy, w drodze skądś dokądś. Jak choćby te słowa, których nie znał, ale który wypowiedział na głos podczas golenia. Bądź jak nigdy nie słyszana melodia, którą nagle zagwizdał przed wrotami British Museum. Brzmienie starych słów... Intonacja starej piosenki... Owszem, o objawieniach pamięci Szekspira rzeknie sobie, że były „zdecydowanie bardziej słuchowe niż obrazowe”, ale nic więcej. Nic nie robi z tą prawdą, która jest przecież prawdą wszystkich opowieści Szekspira. Nie zastanawia go też fakt, że ucho jego bez trudu podchwytuje nie żadne idee niegdysiejsze, nie treści, nawet nie fabuły, jeno chrapliwe „r” i otwarte samogłoski z szesnastego stulecia. Odkrycie, że Szekspir był w istocie cały niezrównanym swoim słuchem – Hermann Soergel pozostawia bez ciągów dalszych, bez odpowiedzi. Ulotne widma pamięci twórcy „Burzy” każą Soergelowi ogłosić drugo-, a nawet trzeciorzędność tak zwanego prawdziwego życia wobec jakości naprawdę istotnych. „Przypadek lub przeznaczenie ofiarowały Szekspirowi pospolite, przerażające doświadczenia, które zna każdy człowiek; on potrafił przeobrazić je w wiersze, które trwać będą przez pokolenia, w muzykę słowa”. I co dalej? Nic, tylko bezwolność Soergela. Inne widma tego samego daru każą mu dziurawić pychę tych, którzy myślą, że metodyczną, zimną, uniwersytecką lekcją anatomii dzieł Szekspira i jego życia, raz na zawsze i do dna rozjaśnią tajemnicę jego liter i jego gestów. „Po cóż rozsupływać tę sieć, po cóż podkopywać wieżę, sprowadzać do skromnych wymiarów dokumentalnej biografii lub realistycznej powieści wściekłość i wrzask Makbeta?”. I co dalej? Nic, tylko pasywność Soergela. Wreszcie odkrycie fundamentalne! Ten porządkujący całość tragedii, komedii i kronik Szekspira obraz nieuchronnego przejścia od treści do formy, od znaczenia do dźwięku, czyli do tego, co potrafi znaczyć naprawdę istotnie. Ten oto wehikuł, sunący przez wszystkie wersy twórcy „Makbeta”.

„Jego dzieło odrodziło się dla mnie. Wiem, że księżyc dla Szekspira był nie tyle księżycem, ile Dianą, i nie tyle Dianą, ile owym mrocznym, zwlekającym słowem – moon”.

Z tym też nie uczynił nic. Biedny Soergel... Nie znał gestu Marcela Prousta, który zanim ulepił swą nieogarnioną opowieść, lepił pastisze stylu wielkich prozaików, albowiem miał pewność, że sedno cudzego pisania to nie są spoczywające na dnie zdań idee, przesłania oraz inne tezy, a ciała tych zdań, sposób falowania słów, intonacja akapitów? Nie wiedział, że Gustave Flaubert, bydlęco umordowany taplaniem się w znaczeniach, marzył o napisaniu powieści, która by nic nie znaczyła i była jedynie kojącą pajęczyną brzmień nieważkich? Chyba nie znał. Chyba nie wiedział. Nie połączył więc swego odkrycia fundamentalnego ani z pewnością Prousta, i tylu innych, ani z marzeniem Flauberta, i tylu innych. Nie dodał sobie tak odwagi, by po lekcji pamięci Szekspira przynajmniej spróbować przekładać opowieści Szekspira na intonacje własnego języka. Chciał znów żyć tylko z tego, czym jest. Dlatego zaczął na chybił trafił wykręcać numery telefoniczne. Po wielu próbach usłyszał głos wykształconego mężczyzny. Zapytał: „Chcesz pamięć Szekspira?”

Zamieszajmy trochę w czasie opowiadania Borgesa, poprzestawiajmy zegarki, zburzmy kolejność lat, podmieńmy kalendarze. Niech Soergel wykręca kluczowy telefoniczny numer nie w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, niechaj to swoje ocalenie wykręca siedemdziesiąt lat później. Kto podnosi słuchawkę? Kto słyszy przepastne pytanie? Kto głosem pełnym niedowierzania odpowiada: „Podejmę ryzyko”? Bardzo prawdopodobne, że Stanisław Barańczak. Dobrze trafił biedny Soergel?

Wtedy, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, Barańczak zaczyna wsłuchiwać się w Szekspira, zaczyna ostrożnie uchem łowić w polszczyźnie tony właściwe. Dziś, kiedy od dni paru nie żyje, kiedy zawrotna polszczyzna przełożonych przezeń Sonetów i 25 sztuk Szekspira jest domknięta – wszystko już wiadomo. Posiadał Barańczak słuch absolutny. Miał pewność, że Szekspir jest niepodrabialną intonacją goryczy Szekspira, niepowtarzalną intonacją śmiechu Szekspira, osobną intonacją jego braku litości i niechęci do tanich pocieszeń, intonacją nieobecności złudzeń co do ludzi, władzy i natury, wreszcie intonacją jego spokojnej, ciemnej ironii, tym właśnie jest - albo nie ma go prawie w ogóle. Karleje do rozmiarów zwyczajnego historiozofa, od czasu do czasu psychologizującego.

Wykręcając nieznany telefoniczny numer, aby się uwolnić od pamięci Szekspira, biedny Soergel trafił dobrze. Zadzwonił do człowieka, dla którego słowo moon rzeczywiście było mrokiem i odwlekaniem.

A do kogo zatelefonował, jeśli w ogóle zatelefonował, Barańczak? To już są zupełnie inne, nie napisane stronice tego samego niekończącego się opowiadania.

Paweł Głowacki/mc

Zobacz więcej na temat: TEATR Stanisław Barańczak
Czytaj także

Sprzedawcy mongolskich czapek

Ostatnia aktualizacja: 09.12.2014 17:11
Jeśli zlikwidować Dublin, jeśli zamknąć Drohobycz – co się stanie z widmami-zdaniami "Ulissesa" Jamesa Joyce’a, co się stanie z widmami-słowami "Sklepów cynamonowych" Brunona Schulza?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Wędrówka na północ

Ostatnia aktualizacja: 17.12.2014 08:34
Z szarym pudłem w garści, na powrót okutana mysim habitem, idzie szarą drogą dokądś. Wraca? Na końcu wędrówki – szary klasztor? Idzie. Tylko to jest pewne. I że za nią – kości w nowym dole pod zapamiętanym drzewem.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ktoś zwany człowiekiem

Ostatnia aktualizacja: 23.12.2014 20:08
Nie mógłby Paweł Pawlikowski się nad nami zlitować i reżyserować dziś w polskich teatrach? Nie mógłby Patrick Modiano partytur dla polskich reżyserów teatralnych pisać z litości? Nie mogłoby zacząć ubywać ołowiu?
rozwiń zwiń