Sprzedawcy mongolskich czapek

Ostatnia aktualizacja: 09.12.2014 17:11
Jeśli zlikwidować Dublin, jeśli zamknąć Drohobycz – co się stanie z widmami-zdaniami "Ulissesa" Jamesa Joyce’a, co się stanie z widmami-słowami "Sklepów cynamonowych" Brunona Schulza?
Znów więc był 8 dzień grudnia, znów wybiła 13.00. Wieczny Wędrowiec i Dwaj Chasydzi z Ostatnią Deską Ratunku kolejny raz znieruchomieli przed bramą starej Cricoteki na Kanoniczej.
Znów więc był 8 dzień grudnia, znów wybiła 13.00. Wieczny Wędrowiec i Dwaj Chasydzi z Ostatnią Deską Ratunku kolejny raz znieruchomieli przed bramą starej Cricoteki na Kanoniczej.Foto: Małgorzata Paluch-Cybulska

O łzy przyprawiały mnie rzeczy
Samuel Beckett "Pierwsza miłość"

Wielki Gimnastyk, już w okularach, bo oczy nie te, co kiedyś, Wielki Gimnastyk albo, jak kto woli, Wieczny Wędrowiec, starszy o kolejny rok, o kolejny rok bardziej skulony, i o kolejny rok starsi i bardziej skuleni Dwaj Chasydzi z Ostatnią Deską Ratunku w czarnym, miękkim, lśniącym pokrowcu. Gdzieś tam, daleko, bardzo daleko stąd, na innej planecie, teatralny festiwal Boska Komedia pędzi w inwalidzkich wózkach ku jasnej przyszłości – a tu, przed bramą starej Cricoteki, jak każdego grudnia w dzień śmierci Tadeusza Kantora, trzy widma z jego niegdysiejszych snów scenicznych dwudziesty czwarty raz punkt trzynasta znieruchomiały na kilkanaście minut. Tam – frenezja. Tu – być może tylko strzępy, resztki, lecz jednak pamięć. Tam... Tu... Przepaść. Nic nie poradzę – nieuchronna, dobra przepaść nie do zasypania. I dobre dno – ulica Kanonicza. Zalepione zbitą ziemią szpary między głazami bruku są jak bezładna pajęczyna pęknięć stwardniałego koryta dawno umarłej rzeki na równiku, tylko bardziej regularne. Kiedyś, bodaj czternaście lat temu, spacerowałem po kawałku dna umarłej rzeki.
Gdy Kantora odszedł, z gliny, z deski, co ledwo trzymała się kupy, z garści małych brzmień świata, z popiersia ebonitowego manekina i z hipnotycznego światła Robert Wilson zbudował „Memory/Loss” – krajobraz pustki, nieruchomą, prawie niemą elegię na odejście. Pokazał „Mamory/Loss” w Wenecji, pokazał w Krakowie. Na podłodze piwnicy Pałacu Krzysztofory - gdzie tyle opowieści snuł Kantor, gdzie w 1967 w „Kurce wodnej” Wielki Gimnastyk pierwszy raz borykał się z monstrualnym plecakiem jak nieziemska huba i gdzie Dwaj Chasydzi pierwszy raz tańcowali z okutaną czarnym suknem Ostatnią Deską Ratunku – sucha glina, cała w bezładnej pajęczynie głębokich pęknięć. Wysoko w górze – deska na linach. Nie ta sama, co wisiała w okupacyjnym „Powrocie Odysa” Kantora, lecz tak samo marna, tak samo przeżarta i nieruchoma, ale i tak samo pełna niewypowiedzianej przeszłości. Którą trzeba chcieć usłyszeć. Której trzeba móc wysłuchać. Ten w „Memory/Loss” manekin-człowiek, co w dziwnym, skrywającym oczy hełmie gładkim tkwi zakopany po ramiona w dnie martwej rzeki – powoli przestaje móc, przestaje chcieć. Za chwilę, może za dzień, za dwa, już na zawsze nie będzie mógł, nie będzie chciał. Dziwny hełm to oblepiające ogoloną czaszkę skóry zdjęte z szyi świeżo zabitego wielbłąda. Krew niespiesznie schnie w słońcu, materia się kurczy, coraz potworniej ściska kości, prawie miażdży, nic już nie da się zrobić. To wszystko.
Mongolska tortura, wiekowa, zamierzchła, stara jak świat. Nie chodziło o to, by zabić, ani o to, by wydusić z człowieka tajne informacje. Chodziło o to, by przeobrazić go w ruchliwą roślinę, w sztuczny, niesprawiający problemów gatunek flory człekokształtnej. Dławione schnącymi skórami włosy nie były w stanie piąć się w górę. Mogły rosnąć tylko w dół, więc wrastały – do wewnątrz. Po pięciu dniach, jeżeli przeżył, człowiek w wielbłądziej czapce tracił pamięć. Włosy dziurawiły ślady, zostawione w głowie przez czas przeszły dokonany, dziurawiły metodycznie, nieodwracalnie, aż nic nie zostawało. Nic. Więc kiedy zeskrobano wielbłądzią skorupę – żadna rzecz w świecie, choćby deska, nic nie znaczyła dla człekokształtnej rośliny, była tylko głucho-niemą martwotą bez żadnego wczoraj. I nic też nie znaczyły, bo niczego na myśl przywlec nie mogły, odległe brzmienia świata, brzmienia z odległego kiedyś: szczekanie psa, kapanie wody, spokojny jęk skrzypiec, ludzki głos, cokolwiek innego. Na końcu listu, w którym Heiner Müller opisał Wilsonowi tę jak świat starą torturę mongolską, Müller wraca do teatru, dotyka jego istoty. Powiada: „Nie ma rewolucji bez pamięci”.
Znów więc był 8 dzień grudnia, znów wybiła 13.00. Wieczny Wędrowiec i Dwaj Chasydzi z Ostatnią Deską Ratunku kolejny raz znieruchomieli przed bramą starej Cricoteki na Kanoniczej. Plecak jak nieziemska huba, walizy w dłoniach, strzęp szarego kapelusza i łachman, co kiedyś być może był płaszczem, przykurzone pejsy, smoliste chałaty, czarne kapelutki i białe podkolanówki, w górze zaś, na ramionach jednego Chasyda i w rękach drugiego – deska, która raczej nie ocali. Wszystko zamarłe, niczym komary w bursztynie, zamarłe na czas trwania kilku żydowskich melodii, nut z odległego kiedyś, gdy brzęczały w seansach Kantora. Wszystko jak rok w rok o tej samej porze, w tym samym miejscu. Żadnych szans na wielbłądzie skóry. Tak, lecz w tym roku Wilsona milcząca, nieruchoma elegia na odejście pamięci - wróciła intensywniej niż kiedyś. Rzecz w tym, że nie ma pewności, czy Wieczny Wędrowiec i Dwaj Chasydzi za rok znów znieruchomieją na chwilę. Bo nie wiadomo, czy za rok nie będzie w starej Cricotece restauracji wytwornej, obuwniczego sklepu, magazynu złoconych krucyfiksów lub po prostu niczego. Nikt nie da głowy, że 8 grudnia za rok nie pojawią się na Kanoniczej sprzedawcy mongolskich, ciasnych czapek. To jest smutne. Bolesne.
Wiem, na drugim brzegu Wisły, tuż przy bulwarach, wybudowano Kantorowi nową Cricotekę – olśniewające zamczysko. Byłem, spacerowałem, kontemplowałem, podziwiałem, ale też – wszedłem do środka. Pół życia krążę spokojnie wokół planety Kantor i wyznam: jeszcze nigdy nie widziałem, by rzeczy, przedmioty, te cudne resztki po jego seansach, były aż tak przestraszone, oniemiałe, jak są w olśniewającym zamczysku. Owszem, wciąż opowiadają stare dzieje, niegdysiejsze swoje przygody, wciąż powtarzają, co było, lecz lękliwie, tylko szeptem. Wiem, miasta czy też województwa być może nie stać na utrzymywanie aż tylu kantorowskich miejsc, ale wiem też na pewno, że związek zgody między nieogarnioną masą przedmiotów Kantora, między wszelkiej maści śladami po nim, a piwnicami i salami starej Cricoteki przy Kanoniczej – jest związkiem daleko, najdalej idącej zgody. Tak wyszło, że Kantor wkroczył tutaj po raz pierwszy w styczniu roku 1980 – i został do końca, na zawsze.
Trzeba tłumaczyć, jakimi smakami obrosły te sale i piwnice przez lat, bez dni paru – już 35? Trzeba wyjaśniać, że Kantora armia widm-przedmiotów, widm-postaci, armia tak cholernie pamiętliwa – naprawdę pamiętliwa, bo dotkliwie pamiętliwa może być tylko tutaj? Tak ciężko pogodzić się z tą oczywistością? Jeszcze inaczej zapytam władze miasta lub województwa, ryzykownie zapytam, prowokacyjnie, karkołomnie wręcz.
Jeśli zlikwidować Dublin, jeśli zamknąć Drohobycz – co się stanie z widmami-zdaniami „Ulissesa” Jamesa Joyce’a, co się stanie z widmami-słowami „Sklepów cynamonowych” Brunona Schulza?
Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Kraków Tadeusz Kantor TEATR
Czytaj także

Sztafeta pokoleń

Ostatnia aktualizacja: 12.11.2014 15:59
Gdy świat pełen zwidów ołowianego Lucusia Drugiego zasypia, ołowiany Lucuś Drugi staje przed lustrem. Sprawdza, czy do jego ramion pasują orle skrzydła. Kolejny raz ma pewność, że pasują. Nawet bardzo.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ulica 500 śladów

Ostatnia aktualizacja: 19.11.2014 15:33
Frycz, Jarema, Pronaszko, Mikulski i reszta – ich rysunki są w istocie portretami nut. Są zrobionymi z kresek i plam pokornymi odpowiedziami na brzmienia Pendereckiego, Verdiego, Mozarta lub Szymanowskiego.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Emerytowany pastuszek gęsi

Ostatnia aktualizacja: 26.11.2014 15:00
Jak tu się dziwić, że kiedy Stuhr kręcił swój kabaret w Starym Sączu, miasto było dokumentnie wyludnione. Po prostu – mieszkańcy uciekli. Zostało tylko dwóch, którzy dywan trzepali za piwo.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Drobne przesunięcie kieliszka

Ostatnia aktualizacja: 03.12.2014 15:50
Kończy się seans "Żadnych przesyłek do Pehuajo". Kura zjedzona, koszmarny sen na jawie blaknie, można iść do domu. I to jest u Cortazara najsmaczniejsze – jego łagodny brak złudzeń.
rozwiń zwiń