Daleki ogród

Ostatnia aktualizacja: 31.08.2016 16:03
Nie liczy się wzrost ani rozmiar kapelusza. Istotne, że ogród przy domu Kantorów jest jedynym miejscem, gdzie on, bohater starej powieści o głupocie świata, może usiąść i odpocząć.
Gulliwer na ilustracji autorstwa Rafaela Bordalo Pinheiro
Gulliwer na ilustracji autorstwa Rafaela Bordalo PinheiroFoto: wikimedia/domena publiczna

Fascynowało mnie połączenie realnego przedmiotu z malowanym obrazem. Wzajemne relacje tych dwóch materii, odwołujących się do innych obszarów percepcji, nadawały elementom realnym i wyobrażonym nowe, zaskakujące znaczenia.

Maria Stangret-Kantor "Malując progi"


Sekretnym przeznaczeniem Krzesła w Hucisku jest Lemuel Gulliwer. Ustawiony w ogrodzie przy domu Tadeusza Kantora i Marii Stangret-Kantor mebel, ten większy od drzew kolos z betonu, którego krawędź oparcia sięga czternastu, może szesnastu metrów, a siedzisko jest niczym pół koszykarskiego boiska, leżącego na powietrzu – zdumiewa. Goście, którzy przy szarych nogach Krzesła pamiątkowe zdjęcia sobie robią, przypominają tamte napisane człekokształtne okruchy – Liliputów - co się na monstrualne napisane cielsko śpiącego Gulliwera – Człowieka Góry – wspinały cicho, by mu w jaskiniach nosa szpileczkami napisanych dzid dłubać tak długo, aż kichnie, czyniąc wicher nad wichrami. Lecz to przypomnienie jest w istocie błędne. W chwilach wolnych, kiedy akurat nikt na świecie nie czyta starego dzieła dziekana Jonathana Swifta, powieści bezlitosnej dla Ziemian wiecznie pyskujących o banałach – pan Lemuel przychodzi do ogrodu Kantorów. On, kawałek iluzji, legendarne widmo z napisanego obrazu, przybywa, by usiąść na gigantycznym, betonowo realnym Krześle i odpocząć od pyskujących Liliputów. Jak w ostatnią sobotę, wczesnym popołudniem. W domu Kantorów trwała promocja książki „Malując progi”. Trwały rozmowy o tej przez Cricotekę i Fundację im. Tadeusza Kantora wydanej pamięci Marii Stangret-Kantor – a pan Lemuel siedział. Był taki, jak zwykle. Jak każde widmo literackie, albo obraz lub rzeźba. Był więc jak powietrze, czyli w istocie tym, co w powietrzu dostrzeże człowiek patrzący uważnie. Dla kogoś, kto ma w oczach 450 sztychów Grandville’a, ilustrujących „Podróże Gulliwera” Swifta wydane po polsku w Lipsku w roku 1842 – w ostatnią sobotę w Hucisku pan Lemuel mógł być właśnie taki. Kapelusz o wielkim, miękkim rondzie, lekko kręcone włosy do ramion, czarne spodnie zapinane pod kolanami, białe pończochy, płaszcz z ogromnymi klapami i kołnierzem niby fala, miękka kamizelka, chustka pod szyją, szeroki pas ze skóry i półbuty na płaskim obcasie, spinane owalnymi klamrami.

Siedział nieruchomo, z nogą na nodze, i uśmiechał się miękko do spisanej pamięci Marii Stangret-Kantor. Znał już książkę. Widma tak mają: chodzą, kędy chcą, przełażą z epoki w epokę, wsuwają się w cudze opowieści i przywołują, co jest im potrzebne, choćby ten finał noweli pewnego Argentyńczyka, tę frazę o nieuchronnej bezradności przywoływania czasu przeszłego, dokonanego. „Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę historię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamiętam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składające”. Ale to w sumie nie tak ważne. W noweli szło o miłość. O piękno miłości i ból nagłej śmierci. Ale, wyznaje Argentyńczyk, „Dziś to już wszystko jedno, czy to ja, czy ktoś inny widział, jak zginął Moreira”. Gulliwer przywołał Argentyńczyka, bo w książce pani Marii jest podobny spokój zgody na bezradność. Ona pisze o miłości i końcu, co był jak na pstryknięcie. Ona i Tadeusz Kantor – ich początek, środek i koniec. W sobotę Gulliwer uśmiechał się miękko, bo jej słowa, zdania - czyli wszystko, co jej zostało - są w książce szare, niespiesznie falujące, klarowne, elegancko zrezygnowane, taktowne. Przy wszystkich swoich obscenach, przy całej satyrycznej wściekłości, przy wszystkich migotliwych wicach i zupełnym braku litości w kłuciu banalnie pyskującego świata – księga Swifta, jednego z najpotężniejszych mizantropów epok wszystkich, ten w XVIII wieku ulepiony pamflet na naturę ludzką jest dojmująco klarowny, pełen jednostajnego, nie męczącego światła. „Ten łajdak nigdy nie zaryzykuje metafory!”, krzyknął ongiś o Swifcie niejaki dr. Johnson. W zapisanej pamięci Marii Stangret-Kantor nie ma nawet cienia jakiegokolwiek stylistycznego tropu. Co zatem jest? Pan Lemuel znów uśmiechnął się miękko.

Swift wziął z „Robinsona Kruzoe” Daniela Defoe czułość i uważność dla przedmiotów najbanalniejszej rangi. Przecież katalog rzeczy, jakie Liliputy znalazły w kieszeniach Gulliwera, co dla Liliputów były przepaściami o ciepłych ścianach, jest zapierającym dech w piersi katalogiem stworzonym przez aptekarza, którego opętał demon finezji! To jest spis godny spisu rzeczy obumierających na dnie szuflad Leopolda Blooma w „Ulissesie” Jamesa Joyce’a! Na dokładkę Swift jakby żongluje rzeczami, igra z ich rozmiarami, raz ukazując je – na czele z samym Gulliwerem – przez szkło powiększające, innym razem zaś przez lornetkę ustawioną odwrotnie niż ustawiona być powinna. W opowieści pani Marii, w tym jej spokojnym, liczącym 241 stron słów i fotografii przejściu od dzieciństwa do dziś, do epilogu, kiedy na stronie 235 wyznaje: „Mam osiemdziesiąt sześć lat i źle się czuję. Doskwiera mi samotność trudna do wytłumaczenia” - jak wiele jest podobnie pulsujących rzeczy, gestów, krajobrazów, spotkań, twarzy? Sto? Trzysta? Pięćset plus te tytułowe progi pewnej galerii, które pani Maria cudnymi farbami kiedyś pokryła, wyłuskując je tym gestem z banalności, przenosząc te kawałki wyślizganych desek z terenu butów na poziom oczu i opowieści, którą snuć sobie może ten, kto patrzy uważnie? Ukryte sensy przedmiotów byle jakich, uśpione w nich bajki, czekające na uwolnienie... W ilu swych plastycznych dziełach, o których w książce opowiada, Maria Stangret-Kantor zestawiała realność z iluzją, aby bajka mogła zacząć brzęczeć? Gulliwer kolejny raz się uśmiechnął. Przypomniał sobie Maxa Ernsta, jednego z ulubionych artystów pani Marii. W jakiejś oberży siedząc, Ernst obsesyjnie gapił się na starą podłogę, na wiekowe deski całe w wyżłobieniach, rowkach, pęknięciach i dziurach po sękach. By dociec sedna obsesji, by jakoś oswoić widok, co nie dawał spokoju, rzucał na podłogę papierowe serwetki i pocierał je ołówkiem. Na białych prostokątach serwetek zaczęły się pojawiać zdumiewający krajobrazy, nieme opowieści, bajki desek. Tak narodziła się graficzna technika, zwana frottagem. Gulliwer spojrzał na stareńki, tkany mchem, czarny gont domostwa domu Kantorów. Ile tam jest bajek? Ernst by oszalał!

Tak, Max Ernst. On i wielu innych, gigantycznych na kartach księgi pani Marii. I te widma, co do głowy przychodzą łatwo – właśnie tutaj. Choćby Borges, Joyce, Defoe. I te właśnie tutaj, w ogrodzie, na kanwie książki pani Marii snute myśli o tajemnym losie rzeczy, o znikaniu, o zmierzchu, który w Hucisku właśnie zaczął ostatniej soboty zapadać. A gdzie kwitnie banał, plastyczny lub teatralny? Gdzie pyskują na kanwie dylematów trywialnych, doraźnych, lilipucich? Gdzie są burze w łyżce cieczy mętnej? Gdzie puchnie histeria tania i jałowa? Prawie wszędzie i w kwestii prawie każdej wszyscy barykady klecą? Prawie wszędzie, czyli - na przykład na Śląsku też? Gulliwer przeniósł wzrok z dachu domostwa Kantorów na ulicę przed Teatrem Polskim we Wrocławiu. Widma tak mają, że widzą, co chcą. Wielkie betonowe Krzesło, na którym Gulliwer wypoczywał w Hucisku, miało stanąć we Wrocławiu właśnie, obok Teatru Polskiego. Nie udało się. Z ogrodu Gulliwer patrzył na świątynię Melpomeny w tamtym dalekim mieście, przyglądał się nerwowym ruchom ludzików, transparentom falującym na wrocławskim wietrze - i przestał się uśmiechać. Zna to na wylot.

Gdy gościł w kraju Liliputów, nie mógł się nadziwić, że te stworzonka o główkach przecież ludzkich, były w stanie jak najbardziej fundamentalne piekło rozpętać na kanwie kontrowersji, z jakiej mianowicie strony winno się zaczynać zjadanie jajek. Czy wychodząc od grubszego, czy też od cieńszego końca? Hę? Kraj wstrzymał oddech. Bunty się mnożyły niczym króliki, polemiczna literatura osiągnęła liczbę godną obszernej biblioteki, zaś 11 tysięcy wyznawców jedzenia jaj od grubszego końca wolało ponieść śmierć, niż zaczynać konsumpcję jaj od końca cieńszego. A kiedy wygasł ogólnolilipuci dylemat jajeczny, wybuchł ogólnolilipuci dylemat obuwniczy – wielka mianowicie wojna elektoratu partii chodzącej w butach na wysokim obcasie z elektoratem partii chodzącej w butach na obcasie płaskim... A może to drugie było nie po, lecz przed batalią o końce jajek?

Machnął na to ręką Gulliwer w sobotę o zmierzchu. Dawno pyskowali mali, dawno skończyli pyskowanie, a dziś pyskują zapewne o czymś równie jak jajko i obcas fundamentalnym, na przykład: jak należy nosić beret z antenką? Wygiąwszy antenkę w lewo, czy wygiąwszy ją w prawo? Raz jeszcze machnął ręką Gulliwer, albowiem jak jest u Liliputów, tak jest, lecz najistotniejsze, że jest inaczej, niż tutaj. Tutaj jakoś przestają być ważne wymiary fizyczne. Ludzie na tarasie domostwa Kantorów maleńcy, a on ogromny na gigantycznym Krześle? Czy on mikry, a ludzie kolosalni? To zupełnie obojętne. Nie liczy się wzrost ani rozmiar kapelusza. Istotne, że ogród przy domu Kantorów jest jedynym miejscem, gdzie on, bohater starej powieści o głupocie świata, może usiąść i odpocząć.

***

Paweł Głowacki/mc

Czytaj także

Kłopotliwa fajka Alberta Einsteina

Ostatnia aktualizacja: 03.08.2016 16:30
Nie pojechałem do Gdańska. Może pojadę... Czytam "Morze i Zwierciadło", wędruję labiryntem odpowiedzi Audena, łowię dźwięki, próbuję się nie zgubić. Słyszę intonację człowieka, który usłyszał intonację Szekspira. Nie, jednak nie pojadę do Gdańska
rozwiń zwiń
Czytaj także

Skubanie widoku

Ostatnia aktualizacja: 11.08.2016 17:35
Gdy da się ogólnie i patetycznie skandować, lecz ze śrubką w środku skandowania jakąkolwiek, to chyba tylko głupek by się mordował z cyzelowaniem estetyki śrubki! Wkręci się pierwszą z brzegu – i jakoś ujdzie! I tak nikt nie zauważy!
rozwiń zwiń
Czytaj także

Wielka rola

Ostatnia aktualizacja: 18.08.2016 20:39
Siedział w swej samotni, nie zwracając najmniejszej uwagi na wszystko poza zajęciem, któremu się tam oddawał.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Stare, nieruchome głowy

Ostatnia aktualizacja: 25.08.2016 08:58
Ale fajnie było! Fajnie, bo się wszystko fajnie ruszało! A ruszało się – co właściwie? No – to! Ruszało się to, co się ruszało! Logiki zadowolenia Felka nie da się obalić. I kontent jest Felek. W 40 minut zobaczył tak wiele, nie widząc nic.
rozwiń zwiń