O początkach odbudowy Warszawy oraz wizji nowego miasta rozmawiamy z Grzegorzem Piątkiem, architektem, krytykiem i historykiem architektury.
"Najlepsze miasto świata". Grzegorz Piątek: ten tytuł jest w lekkim cudzysłowie
Co ujrzeli żołnierze 1. Armii Wojska Polskiego, którzy 17 stycznia 1945 roku wkroczyli do Warszawy?
Widzieli przysypane śniegiem ruiny i krajobraz zupełnie wyludniony, który wielu świadków przyrównywało do krajobrazu naturalnego, takiego jak góry czy pustynie. Po ruinach sporadycznie przemykali ludzie, warszawiacy albo szabrownicy. Ze wschodu nadciągali żołnierze i administracja oraz ciekawscy mieszkańcy prawego brzegu, ale na wieść o wyzwoleniu ruszyli też wygnańcy, którzy tłumnie osiedli na zachodnich i południowych przedmieściach. Każdy próbował się jak najszybciej dostać na ruiny i taki przygnębiający widok ujrzał przed sobą.
Jakie emocje towarzyszyły tym powrotom? Czy pomysł odbudowy był traktowany jako coś realnego?
Na pewno ludźmi powodowała przede wszystkim ciekawość i naturalny odruch powrotu do domu. Mało kto wiedział, w jakim stanie jest Warszawa. Wiadomo było, że jest zburzona, natomiast niewielu wiedziało do jakiego stopnia. Pierwszą reakcją wielu świadków była zupełna bezsilność i brak wiary. Taki pogląd przeważał w pierwszych dniach też wśród wielu fachowców i rządzących. Uważano, że jest to zadanie nad ludzką miarę, a na pewno nad siły tego wyniszczonego narodu i państwa.
Widok ruin Dworca Głównego oraz Alei Jerozolimskiej w 1945 roku. Fot. NAC
W tym czasie życie Warszawy toczyło się na Pradze, która w porównaniu do lewobrzeżnej strony miasta była względnie zachowana.
Tak, Warszawa była Pragą, o czym często się nie mówi. Nawet w PRL, kiedy świętowano 17 stycznia jako rocznicę wyzwolenia Warszawy, to zapominano o tym, że prawobrzeżna Warszawa została wyzwolona cztery miesiące wcześniej. Tam odbudowywały się nie tylko instytucje lokalne, ale swoją delegaturę, a potem przyczółek do rządzenia krajem miał również Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Urzędnicy działali w tak samo trudnych warunkach, w jakich żyli ludzie. Być może mieli lepszy dostęp do racji żywności czy paliwa, ale musieli pracować bez prądu i w nieogrzewanych pomieszczeniach, często mieszkali w miejscu pracy i spali pod biurkiem. Trzeba też wspomnieć, że rządzenie tym kawałkiem kraju odbywało się po omacku, bo łączność między centralnym aparatem i prowincją była bardzo rwana i trudno mówić o ścisłej koordynacji działań.
Dobrze, że Pan o tym wspomniał, ponieważ często zapomina się, że miasto to nie tylko budynki i ludzie, ale także infrastruktura niezbędna do życia. Jak sobie poradzono z tym kluczowym zadaniem przywrócenia Warszawy do życia?
Była to niesamowita mieszanka działania odgórnego i oddolnego, w wielu przypadkach ludzie sami się skrzykiwali. Dla mnie jedną z najbardziej poruszających historii jest czyn tramwajarzy, którzy zajęli ruiny zajezdni przy Kawęczyńskiej na Pradze i tam z resztek zniszczonych tramwajów zaczęli klecić tabor, chociaż długo nie było jeszcze torów, po których mógłby jechać.
Oczywiście istniał też czynnik odgórny, w którym wielką rolę odegrał Marian Spychalski, pierwszy powojenny prezydent Warszawy. To oczywiście komunista nadany przez rząd lubelski, ale niewątpliwie także właściwy człowiek na właściwym miejscu. Był architektem, urbanistą i doskonale orientował się w problemach Warszawy, ponieważ jeszcze przed wojną pracował w aparacie miejskim prezydenta Stefana Starzyńskiego. Spychalski miał dużą swobodę działania także dzięki utrudnieniom w komunikacji z rządem. Dzięki temu na przykład w Warszawie, ku niezadowoleniu Lublina, już 15 października 1944 roku powstała gazeta "Życie Warszawy".
Nie można zapomnieć też o roli wojska, która oczywiście była dwuznaczna. Jedni żołnierze dopuszczali się szabru i traktowali zajęte tereny jako łup, inni zabezpieczali dostawy żywności dla głodującego miasta, naprawiali infrastrukturę. Dzięki pomocy wojska udało się na przykład uruchomić na Pradze piekarnię.
Warszawa w 1945 roku, szczególnie Muranów, była potężnym gruzowiskiem i morzem ruin. Co zrobiono z tymi tonami śmieci w trakcie przygotowań do odbudowy?
Gruz to rzeczywiście jeden z największych problemów, ponieważ zalegało go 30-40 milionów metrów sześciennych. To ilość absolutnie nie do wywiezienia, zwłaszcza przy tamtym stanie transportu i najrozsądniejszym rozwiązaniem było zużycie tego, co da się wydobyć z ruin na miejscu. Rozkwitł recykling, wykorzystywano cegłę rozbiórkową, przerabiano ją na gruzobeton. Do tego wydobywano detale budowlane, takie jak wanny, płytki, okucia.
Na Muranowie gruz został wykorzystany jako element kształtowania krajobrazu. Bloki zbudowano na nasypach kilka metrów powyżej poziomu ulic, co miało tę zaletę, że pozwalało wydzielić poszczególne kolonie mieszkalne od zgiełku ulicznego i stworzyć atmosferę kameralnej osiedlowej przestrzeni.
Gruz, którego nie dało się przerobić, trzeba było jednak wywieźć. Po wojnie stworzono kilka sztucznych pagórków, które do dzisiaj istnieją w Warszawie. To tzw. Górka Szczęśliwicka, Kopiec Moczydłowski i największy Kopiec Czerniakowski, zwany obecnie Kopcem Powstania Warszawskiego. To najokazalszy pomnik zniszczenia Warszawy.
Bardzo szybko przystąpiono do pracy i już 14 lutego 1945 roku powstało Biuro Odbudowy Stolicy. Jakie przyświecały mu cele?
Warto podkreślać, że odbudowa nie oznaczała powrotu do stanu sprzed 1939 roku. Wśród ekspertów dominował pogląd, że zniszczenie trzeba wykorzystać jako przewrotne błogosławieństwo i odbudować stolicę lepszą i ładniejszą niż przed zniszczeniem. Oznaczało to rozrzedzenie zabudowy, bowiem przed wojną Warszawa była miastem bardzo gęsto i niefunkcjonalnie zabudowanym, wprowadzanie zieleni, wydobycie w krajobrazie miasta Wisły i Skarpy warszawskiej, czyli największych atrakcji przyrodniczych miasta. Dążono także do wyprostowania układu komunikacyjnego, czyli przeprowadzenia przez miasto czytelnej sieci szerokich arterii i stworzenia w dalszej perspektywie metra.
Odbudowa Warszawy. Jak rozluźniono stolicę
W kontekście odbudowy najciekawsze jest chyba podejście do zabytków, które było bardzo nieortodoksyjne. Środowiska konserwatorskie w Europie przyjmowały zasadę, że najważniejszy jest autentyzm budynku i gdyby iść za nią, to Warszawa nie miałaby dziś zabytkowego oblicza. Na przykład z najważniejszych zabytków przy Krakowskim Przedmieściu nie ostało się wiele więcej niż kościół Wizytek i obecny Pałac Prezydencki. Gdyby poważnie traktować tę doktrynę konserwatorską, to należałoby odbudować całą resztę Krakowskiego Przedmieścia w nowej formie, ewentualnie eksponując jakieś fragmenty ruin.
Warszawskie środowisko konserwatorskie na czele z Janem Zachwatowiczem postanowiło jednak, że mamy prawo moralne odbudować to, co zostało zniszczone i to nawet w lepszej formie, często wracając do wyglądu sprzed 100-150 lat, sprzed dziewiętnastowiecznych przebudów. Chodziło o to, aby zabytki były czystsze stylowo i bardziej harmonijnie skomponowane. Najciekawszym przypadkiem jest chyba katedra na Starym Mieście. Została odbudowana dopiero dziesięć lat po wojnie, a jej fasada jest fantazją konserwatorską. Zachwatowicz chciał wrócić do pierwszej, gotyckiej formy budynku. Ponieważ nie zachował się żaden wizerunek pierwotnego frontu kościoła, architekt zrekonstruował go, opierając się na naukowych przesłankach. Przede wszystkim wzorował się na kościołach w stylu tak zwanego gotyku nadwiślańskiego.
W trakcie budowy podejmowano niejednokrotnie trudne decyzje dotyczące wyburzenia lub pozostawienia poszczególnych budynków. Jakie kryteria o tym decydowały?
Wiele decyzji podejmowano na bieżąco, oceniając zarówno wartość artystyczną czy symboliczną zniszczonych budynków, jak i stan techniczny, ich przydatność i to, czy nie stoją na drodze planów modernizacji miasta.
W przypadku pojedynczych zabytków zdarzały się bardzo burzliwe dyskusje, najczęściej za zamkniętymi drzwiami. Na przykład Jan Zachwatowicz stoczył boje podczas budowy trasy W-Z, żeby zachować pałac Radziwiłłów. Urbaniści byli gotowi przeprowadzić arterię przez ruiny pałacu, ale w końcu udało się osiągnąć kompromis, że zostanie odbudowany, a jezdnie i tory tramwajowe będą wytyczone dookoła niego. Pałac Teppera, który również stał na miejscu planowanej trasy W-Z nie miał już takiego szczęścia i tutaj zwyciężyły racje techniczno-finansowe. Odbudowano za to z wielkim pietyzmem inne budynki nad tunelem, mimo że było to bardzo kosztowne i trudne zadanie.
"BOS kierowało odbudową Warszawy arbitralnie" ocenia dr Artur Bojarski
Natomiast w przypadku tkanki miejskiej zarówno konserwatorzy, jak i modernizatorzy byli zgodni, że trzeba pożegnać kamienice z przełomu XIX i XX wieku, czyli gęstą zabudowę z podwórkami– studniami, z której składała się większość Śródmieścia Warszawy. Urbaniści i modernizatorzy pogardzali nią z powodów higienicznych, ze względu na ciasnotę i ciemność, ale też z uwagi na modę. Po prostu budynki, które miały wtedy czterdzieści lat uchodziły za bezgustowne. Trzeba też przyznać, że wiele kamienic zbudowano bardzo tanio, a ich elewacje sypały się jeszcze przed wojną.
Natomiast konserwatorzy widzieli w nich niepożądaną narośl, która przysłoniła piękno Warszawy stanisławowskiej i wazowskiej. Przez to większość tych budynków nie odbudowywano albo skazywano na śmierć techniczną. Zakładano, że te kamienice będą służyły dopóki będzie można w nich bezpiecznie trzymać ludzi i się nie rozsypią. Często je usuwano jeszcze w latach 50., 60. czy 70.
Zatem wyburzenia nie są mitem?
Nie oszukujmy się, po wojnie wyburzano kamienice. Dziś wzbudza to kontrowersje, ale można zrozumieć motywacje tamtego pokolenia. Poza tym część domów waliła się sama. Co parę tygodni zdarzały się katastrofy budowlane. Niektóre były dość niegroźne, ale powodowały, że budynek rozbierano do końca, ale w innych ginęli ludzie, którzy gnieździli się w ruinach albo w domach pochopnie dopuszczonych do zamieszkania. Po najtragiczniejszej katastrofie kamienicy na Wilczej w lipcu 1945 roku przeprowadzono wielką rewizję stanu technicznego kamienic i wiele już zamieszkałych czy prowizorycznie naprawionych domów przeznaczono do wyburzenia.
Część zabytkowych domów burzono też na życzenie właścicieli, bo korzystniejsze było zbudowanie czegoś od nowa, niż pieczołowita odbudowa.
Widok ulic Warszawy w 1945 roku - zrujnowane budynki. Widoczne skrzyżowanie ulic: Śniadeckich i Koszykowej. Fot. NAC
Natomiast dla mnie symbolicznym przykładem tego, że polityka wyburzania nie była jednorodna i często przeważały racje praktyczne, jest plac Trzech Krzyży. Tam na rogu Książęcej i Nowego Światu stoją, dzisiaj już zabytkowe, dwie okazałe kamienice, które w latach powojennych zostały skazane przez urbanistów na wyburzenie, ponieważ nie pasowały skalą do wizji odbudowanego Nowego Światu. Poza tym na ich miejscu miała powstać przestrzeń reprezentacyjna przed Domem Partii. Tam wychodził front budynku z gabinetem Bieruta, z którego miał pozdrawiać tłumy gromadzące się na placu Trzech Krzyży. Kamienice ostatecznie nie zostały wyburzone i Dom Partii stanął przodem do ich ślepych ścian. Nikogo nie stać było w tym zniszczonym mieście na to, żeby kierować się wyłącznie racjami urbanistycznymi i wyburzyć wszystko, co się wtedy nie podobało albo stało na drodze ambitniejszych planów.
Pierwsze plany na odbudowę Warszawy były zakorzenione jeszcze w pomysłach z dwudziestolecia międzywojennego. Czy można pokusić się o stwierdzenie, że nawet bez tak dużych zniszczeń po Powstaniu Warszawskim miasto poszłoby podobną drogą i wyglądało w sposób zbliżony do obecnego?
Myślę, że tak. Na pewno gdyby nie skala zniszczeń i gdyby nie komunalizacja gruntów, to przemiana miasta nie byłaby tak radykalna, ale kierunek wytyczono już przed wojną. Już przy ówczesnych słabszych instrumentach prawnych i rozdrobnieniu własności, urbaniści i władze miasta dążyli do tego, żeby rozluźniać zabudowę, wprowadzać zieleń, poszerzać stare ulice i przebijać nowe arterie.
Wspaniałym przykładem jest obecna aleja Jana Pawła II. Po wojnie bardzo łatwo dało się ją poprowadzić przez ruiny getta, ale ona była narysowana przerywaną linią już na przedwojennych planach i przewidywano, że prędzej czy później powstanie. Ta aleja widniała nawet w pierwszym nowoczesnym urbanistycznym planie Warszawy z 1916 roku. Zresztą podczas okupacji urbaniści, którzy cały czas pracowali w zarządzie miejskim, wykorzystywali każdą szansę, żeby przedłużyć czy poszerzyć pewne ulice. Kierunek był wytyczony wcześniej i myślę, że taka modernizacja i, jak wtedy mówiono, uzdrowienie tkanki miejskiej, nastąpiłaby, tylko znacznie wolniej.
Rozmawiał Szymon Antosik