Troska o małego człowieka

Ostatnia aktualizacja: 04.11.2014 17:23
Rychcik, zwany "niegrzecznym chłopcem polskiego teatru", zlituje się może, zacznie być grzeczny i aby wyrównaniem działania ciążenia ziemskiego szanse zawodników wyrównać – usadzi karła na pięciotomowej encyklopedii powszechnej? Oby.
Fragment plakatu promującego Dziady w reżyserii Radosława Rychcika
Fragment plakatu promującego "Dziady" w reżyserii Radosława RychcikaFoto: Teatr Nowy w Poznaniu/mat. prasowe

Jeśli w „Dziadach” Adama Mickiewicza, w scenie „Salon Warszawski”, troje na biało zakapturzonych, cechowymi szatami odzianych działaczy Ku Klux Klanu, w tym jeden dojrzały karzeł, cedząc tekst obżera się przy stole kolbami gotowanej kukurydzy, zaś zmorzony gorzałą gospodarz, niechybnie wyjęty z serialu „Korzenie” bardzo niedobry dla czarnoskórych niewolników właściciel ogromnych plantacji bawełny lub cukrowej trzciny na równinach stanu Tennessee w USA wieku XIX, niemiłosiernie spocony drzemie na siedząco nad pustym talerzem – co wtedy dzieje się ze słowami Mickiewicza? Jeśli cedzenie swoje działacze Ku Klux Klanu, w tym jeden bitny karzeł, uatrakcyjniają malowniczą inscenizacją wzajemnego opluwania się żółtą papką przeżutych ziaren – na czym, co nie dziwota, w każdym razie Izaac Newton wcale się nie dziwuje, najgorzej wychodzi działacz karzeł, albowiem z powodu nieustępliwości ciążenia ziemskiego, które żółta papka kukurydziana musi pokonać, małemu zawsze jest o wiele trudniej pluć z dołu do góry, czyli pod górkę, niż dużemu z góry na dół, czyli z górki – otóż, co wtedy z frazą: „Spodziewam się, że panu przez myśl nie przejedzie,/ Aby napisać wierszem, że ktoś jadał śledzie”, albo z pytaniem „Wieleż lat czekać trzeba, nim się przedmiot świeży/ Jak figa ucukruje, jak tytuń uleży?”? Co ze starą poezją, nagle otuloną lepką żółtą mazią, bardzo świeżą? A pechowy karzeł? Co z nim? Wygra kiedyś zawody w nowoczesnym scenicznym, by tak rzec, łucznictwie gębowym?

Wieczór przed Świętem Zmarłych pytam o los starych słów Adama Mickiewicza. TVP Kultura emituje wyreżyserowane przez Radosława Rychcika „Dziady” z Teatru Nowego w Poznaniu. Widzę salę gimnastyczną – boisko do gry w koszykówkę. Jest tablica i pozioma obręcz na fachowej wysokości, są na ziemi wymalowane linie. Kobitki, chyba stare panny, z boku boiska śpiewają amerykański przebój, co po polsku leci jakoś tak: „Sing, sing, nazywali go, bo miał w oczach coś takiego, samo zło...” Są też niegdysiejsi koszykarze w krótkich gatkach i podkoszulkach, są i dysponują odpowiednią piłką. Widzę Guślarza. To Joker z „Batmana” – facjata w mące, rozmazany czarny tusz rzęs i czerwone szramy od kątów warg ku uszom. Widzę Józia i Rózię. Siedzą przed telewizorem, coś oglądają. Są koszmarnymi bliźniaczkami z „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Tak, nie chce być inaczej – Józio też jest dziewczynką. Gdzieś dalej – Marilyn Monroe, chyba sklonowana, bo naraz w trzech, albo i w pięciu postaciach. Widzę Księdza na inwalidzkim wózku. Jest Księdzem cierpiącym na stwardnienie zanikowe boczne, gdyż jest znanym astrofizykiem Stephenem Hawkingiem, cedzącym frazy Mickiewicza, co musi oznaczać, że jest Hawkingiem na wstępnym etapie rozwoju stwardnienia zanikowego bocznego, kiedy choroba jeszcze nie zaatakowała aparatu mowy. Widzę widmo dziewczyny – to niezdrowo rozgrzana i gotowa na natychmiastową pochopność koszykarska cheerledarka w kusej sukienczynie i z monstrualnymi pomponami w garściach. Widzę widmo złego pana – to wspomniany karzeł, ale z batem, karzeł, który później będzie najmniejszym członkiem tria Ku Klux Klanu. Widzę Gustawa. Taszczy przenośny magnetofon kasetowy, na plecach zaś ma wytatuowaną łacińską sentencję, informującą, że Gustaw przemienił się oto w Konrada. Po zaroście i ogólnym wyrazie postaci sądząc – przybył z powieści „Przypadki Robinsona Kruzoe”. Widzę więźniów w drodze na Sybir – są prawie nagimi murzynami w drodze z pola bawełny na pole trzciny cukrowej. Z pieśni Mickiewicza „Zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem, lub choćby mimo Boga” robią bluesowy song, a towarzyszący im Robinson Konrad Kruzoe w niebogłosy recytuje po angielsku legendarny tekst Martina Luthera Kinga, petycję w sprawie ostatecznego zniesienia niewolnictwa w Ameryce. Widzę służącą Senatora, który, jako się rzekło, jest plantatorem z Tennessee - to obszerna niczym balon murzyńska babcia, czyli aktorka w czarnej masce. Siedzi grzecznie przy łóżku śniącego Senatora-plantatora, by po jakimś czasie stać się hebanową panią Rollinson z Mozambiku lub innego Wybrzeża Kości Słoniowej. W telewizorze widzę początek filmu Davida Lyncha „Zagubiona autostrada”. O kukurydzianej plujkomanii trojga członków Ku Klux Klanu, w tym jeden karzeł, już mówiłem. Lecz nie wspomniałem, że tuż po prologu filmu Lyncha, albo tuż przed, wyświetlana jest samotna głowa Gustawa Holoubka, który w „Lawie” Tadeusza Konwickiego mówi Wielką Imrowizację. Tak właśnie – mówi. Nie zmyślam, nie śnię, nie konfabuluję – on mówi. Coś jeszcze widzę? Tak. Wiele widzę. Widzę rumowisko nowoczesnych esów floresów, nie do skatalogowania rumowisko wielkie jak Giewont. Nie, nie ma w nim ani psa Pluto, ani King Konga, ani scen z programu „Rolnik szuka żony”. Nie ma tych smaczków, nie ma, choć na dobrą sprawę absolutnie nie do pojęcia jest, właściwie - dlaczego nie ma?

Trzy razy usnąłem z nudów, klecąc powyższy katalog odpustowej biżuterii Rychcika. Usnąłem, gdyż już nic innego nie pozostało. Doprawdy, już nie chce się na kanwie, tak go nazwijmy, młodego nadwiślańskiego teatrzyku układać dowcipów, szydzić, obśmiewać, kłóć ironią. Teatrzyk ten brawurowy już nie obraża żadnych uczuć, ani żadnego smaku, on już nie bulwersuje nikogo, nikogo nie zdumiewa, nie daje do myślenia, do bez-myślenia też nie. Inscenizacyjne cudactwa, niepoczytalne koncepty zawadiackiej kontestacji, zawracanie Wisły kijem i sto tysięcy gestów jak barszcz taniutkiej bezkompromisowości reżyserskiej, scenograficznej, aktorskiej i dźwiękowej – wszystko to już się przejadło, do spodu zdefraudowało i ani ziębi, ani grzeje. Więc co – czas pogodzić się? Proszę bardzo – godzę się. Grzecznie godzę się z trupem, ale też, bo niestety jeszcze ciepły on i ruchawy, jedno pytanie mu stawiam.

Jak fundamentalnie głuchym trzeba być, aby nie słyszeć zdychania starych słów w nowoczesnym rumowisku?

Nie recytujmy tego, co o „Dziadach” najpotężniejsze głowy rzekły przez stulecia. Nie mówmy o Idei „Dziadów”, o ich Przesłaniu, ich Historiozofii, ich Smakach Wolności i niezgodzie na Zniewolenie. Niech wystarczy to, co nieuchronne. Czy się to komuś podoba, czy nie, „Dziady” są zdumiewającym ciałem, ulepionym ze słów, są istnieniem hipnotycznej intonacji. Kiedy nie są tym, kiedy w teatrze nie mogą być tym – cała reszta, wszystkie Idee i Historiozofie, przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, obracają się w gips teorii. Wystawić „Dziady”, to usłyszeć ich intonację i pojąć, że nie wolno jej przeszkadzać. Zabawne, gdy Czesław Miłosz obejrzał, odsłuchał płytę z „Dziadami” Konrada Swinarskiego – zasmucony był. Czym? Nadmiarem! Wmyślcie się w to – Jerzy Trela mówi Wielką Improwizację, a czyni to przecież w pustce, zaś Miłosz i tak jest zasmucony nadmiarem krzyków, gestów, dynamiki wszelkiej! Jakby pytał: „Po cóż tego aż tyle?” Jakby uczył: „Przecież to przeszkadza”. Szkoda myśleć, co by się z nim działo wobec sztuki Rychcika.

Raz jeszcze zapytam o głuchotę, lecz ogólniej zapytam. Jak można chcieć wystawić Mickiewicza, Słowackiego, Becketta, Szekspira, Sofoklesa, Moliera, Czechowa, Strindberga, Ibsena, Goethego – i zarazem nie chcieć usłyszeć, w pełni usłyszeć Mickiewicza, Słowackiego, Becketta, Szekspira, Sofoklesa, Moliera, Czechowa, Strindberga, Ibsena, Goethego? Jak można nie chcieć usłyszeć, co naprawdę mają do powiedzenia, tylko swoje odpustowe kawałki serwować, starym intonacjom nadając przykrą w odbiorze formę aktorskiego cedzenia liter na dnie rumowiska popkulturowych gadżetów? Widać – można. I w cenie jest ta możność. Dlatego jedyne, co mnie w „Dziadach” Rychcika poruszyło naprawdę głęboko, to smutny los pechowego karła, najmniejszego członka tria Ku Klux Klanu.

Co z nim dalej? Powtórzę swoją troskę: Wygra kiedyś zawody w nowoczesnym scenicznym łucznictwie gębowym? Będzie celny i trafi rywala w dziesiątkę, czyli lepką żółtawą kulką w nos? Rychcik, zwany „niegrzecznym chłopcem polskiego teatru”, zlituje się może, zacznie być grzeczny i aby wyrównaniem działania ciążenia ziemskiego szanse zawodników wyrównać – usadzi karła na pięciotomowej encyklopedii powszechnej? Oby.

I wtedy karzeł wreszcie oko w oko odgryzie się dużym rywalom, się im na żółto odpluje za wszystkie swoje krzywdy przeszłe i przyszłe.

Trzymaj się, mały! Bądź cierpliwy! Rychcik wreszcie się zlituje i da encyklopedię!

Czytaj także

Bawić się jak dzieci

Ostatnia aktualizacja: 22.10.2014 14:38
W "Wałkoniach" kelner Antonio, przyglądając się chmurom sunącym nad miasto, słucha bezszelestnego czasu. Niech słucha. Niech patrzy. Trzeba zostawić go w spokoju. Tylko tyle. I trzeba patrzeć, jak patrzy. I bawić się, patrząc, jak patrzy.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Prawdziwe życie "Hamleta" Konrada Swinarskiego

Ostatnia aktualizacja: 28.10.2014 18:02
Uporczywie pustoszeją krzesła, na których siedzieli aktorzy, scenografowie i kompozytor, kiedy dawno, bardzo dawno temu wszedł do sali prób Konrad Swinarski, uśmiechnął się cienko i rzekł: "Hamlet".
rozwiń zwiń