Nie ma kota

Ostatnia aktualizacja: 14.07.2017 16:26
Nie ma Wolanda. Smolisty jego kocur nie siedzi na stosie ani rękopisów, diabelskim cudem ocalałych, ani zadrukowanych kartek. Nie siedzi Behemot, bo Behemota nie ma, a nie ma Behemota, gdyż nie ma kto Behemota przeczytać.
(zdj. ilustracyjne)
(zdj. ilustracyjne)Foto: VanderWolf Images /Shutterstock.com

Uniosły się w górę leciutkie strzępy prawie spopielałego pergaminu, które szybowały niczym nietoperze, powietrze zaś, sprzymierzone ze swoim powietrznym towarzyszem, zabierało je, by podpalały ziemską materię innych kart.
Umberto Eco „Imię róży”

Zimą roku 1976 Jerzy Zoń był cząstką opowieści, w której ogień okazał się bezsilny wobec słów pisanych ręcznie, bo tak zdecydował diabeł. W pokazywanych na piaszczystej arenie cyrkowego namiotu przy ul. Rydla 31 w Krakowie „Pacjentach”, na kanwie „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa stworzonym w Teatrze STU przez Krzysztofa Jasińskiego seansie buffo, Zoń grał Nikanora Iwanowicza Bosego, jak rzekł Bułhakow: „czerwonogębego grubasa”, nieszczęsnego prezesa komitetu blokowego Sadowa trzysta dwa a, przez najwyższe władze sowieckiej Moskwy oskarżonego o melinowanie obcej waluty w wentylacyjnym przewodzie. Zapewne odegrano sen rojony przez Bosego w domu obłąkanych, cierpki sen o czarodziejstwie teatru, o spektaklu, którego wodzirej potrafi magicznie wyciągać z widzów najgłębiej skrywane tajemnice, wystarczy tylko jak spyta czule: „Gdzie chowasz walutę?”. Zapewne został też ukazany na piaszczystej arenie wielki bal u szatana, a także rozdział następny, uspokojenie po balu, kiedy szatan – Woland – zwraca Małgorzacie jej ukochanego Mistrza, Mistrzowi zaś – jego utraconą, tutaj, w ludzkim świecie utraconą powieść o Poncjuszu Piłacie. Czy w cyrku Jasińskiego padła ta wymiana zdań? Nie sposób sobie wyobrazić, że nie padła.

„Nie mógł pan znaleźć innego tematu? Niech mi pan da to przejrzeć. – Tu Woland wyciągnął rękę dłonią do góry.

 Niestety nie mogę tego zrobić – rzekł Mistrz – ponieważ spaliłem swoją powieść w piecu.

Pan wybaczy, ale nie wierzę – odparł Woland. – To niemożliwe. Rękopisy nie płoną. – I zwracając się do kota, powiedział: - Daj no tę powieść, Behemocie.

Kot momentalnie zeskoczył z krzesła i wszyscy zobaczyli, że siedział na dużej paczce rękopisów; po czym wziąwszy leżący na wierzchu egzemplarz, podał go z ukłonem Wolandowi”.

Tak, była zima roku 1976. W 1977, kiedy „Pacjentów” oglądał w Rzymie Federico Fellini, niepodrabialny melancholik cyrku, już chyba ktoś inny grał Nikanora Iwanowicza Bosego. A może jednak wciąż Zoń? Wszystko jedno, zostawmy to. Grunt, że w 1977 Zoń zakłada Teatr KTO, mija więc dziś lat równo 40 od tamtego gestu. Mija też – to drugi w tym roku jubileusz KTO – 30 lat od zorganizowania przez Zonia pierwszego w Krakowie Festiwalu Teatrów Ulicznych. Właśnie zakończył się jubileuszowy. Jego hasło, jego refren, jego mantra, to „Fahrenheit 451” - odwrócony tytuł powieści, antyutopii „451° Fahrenheita” Raya Bradbury’ego, tytuł będący po prostu temperaturą, w której kartka się poddaje, zwija się w rurkę z czarnego pyłu. Jest tak, jak by po 41 latach Zoń wracał do spotkania książek z ogniem. Owszem, wraca i nie ma wielkich złudzeń.

Jak co roku o tej porze - od środy 5 lipca, do niedzieli 9 lipca – wiele teatrów, moc kuglarzy na Rynku Głównym i Małym, na Rynku Podgórskim i placu Szczepańskim, w Nowej Hucie i gmachu PWST, także w Oświęcimiu, Alwernii i Tarnowie. Jedne dzieła odległe, bardzo odległe od ciemnej wizji Bradbury’ego, inne bliskie tej opowieści o świecie bez książek, o plemieniu z wolna bydlęcejącym wśród popiołów spalonych bibliotek, zdychającym sobie spokojnie w powietrzu wreszcie wolnym od cierpkich pytań i odpowiedzi dotkliwych. Jak co roku – wielość fikołków w różnych barwach i o wielu ciężarach. W samym środku zaś – opowieść Zonia, opowieść gigantyczna. Na kanwie antyutopii Bradbury’ego ulepione, 24 godziny – od 23.00 w sobotę, do 23.00 w niedzielę - trwające na Rynku Głównym przedstawienie Teatru KTO. Jakby sekwencja jednego uporczywie powracającego schematu, co godzinę zamierającego na godzinę, by po godzinie powtórzyć się niedokładnie, schematu, widoku może, albo impresji ulepionej z kawałków filmów fabularnych – od, na ten przykład, „Zabrieskie Point” Antonioniego, przez „Ziemię Obiecaną” Wajdy i „Noce i dnie” Antczaka, po „Czas Apokalipsy” Copolli - z nagranych seansów głośnego czytania fragmentów literatury – Szekspir, Dante, Nabokov, Wyspiański, Homer, Biblia, ale też kucharskie książki – wreszcie ze zdarzeń ponurych, w żywym planie dziejących się na placu pod ekranem. A w wielkim finale niedzielnym – stos płonących ksiąg i Cztery Kobiety w białych szatach do ziemi, z ocalonymi książkami uciekające nocą od płomieni w cztery strony narastającej ciemności...

Taki epilog – co to właściwie było? Załzawiona ufność Zonia w dobre zakończenie tej naszej epoki palenia książek, palenia rzecz jasna metaforycznego, polegającego na tym, że prawie nikt prawie niczego, zwłaszcza książek, nie czyta dzisiaj, żyjąc sobie z dnia na dzień coraz roślinniej? Kicz to był? Starego pocieszyciela kiczowaty patos, ociekający naiwniutką, pensjonarską nadzieją na lepszą przyszłość, na świat pełen ludzkich główek, grzecznie pochylonych nad książkami bezpiecznie otwartymi w jasności, bezpiecznie, bo wokół dobrzy Strażacy czuwają cichuteńko, taktownie, z sikawkami gotowymi do odpalenia w każdej chwili?

Otóż – tak właśnie. To była załzawiona ufność oraz kiczowaty patos, lecz w ironiczny nawias wzięte, zamierzone, wykreowane i czymś na podobieństwo koturnowej operetkowości zaostrzone tak, by bardziej bolało patrzących, słuchających. Po 41 latach Zoń wrócił do książek i ognia – i nie ma wielkich złudzeń. Dobrze wie, że na Wolanda nie ma co liczyć dzisiaj, bo żeby nań liczyć, trzeba by liczyć, że ktoś „Mistrza i Małgorzatę” przesylabizuje, a niby komu by się chciało mordować z ponad pięciuset stronicami obsianymi makiem druku?! Nie ma Wolanda. Smolisty jego kocur nie siedzi na stosie ani rękopisów, diabelskim cudem ocalałych, ani zadrukowanych kartek. Nie siedzi Behemot, bo Behemota nie ma, a nie ma Behemota, gdyż nie ma kto Behemota przeczytać.

Paweł Głowacki

Czytaj także

Kilka małych samotności

Ostatnia aktualizacja: 02.06.2017 15:35
Kredowe sypkie widma trwały tak sobie na płaskim próchnie dzień cały. A o zmierzchu przyszedł uporczywy deszcz i wiatr potężny. Lało do świtu, zacinając.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Tu kiedyś była Wenecja

Ostatnia aktualizacja: 09.06.2017 14:49
Idzie na scenę, by pokazać swą aktorską maestrię. I gra, w istocie nie grając, gra poniekąd, bo trzeba mu czekać.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Sypka biała nitka

Ostatnia aktualizacja: 16.06.2017 16:01
I bawią się tak słowa Miłosza przez godzinę, może trochę dłużej. Tak jak mówi się o czymś – tak one bawią się o miłości, o wielu jej, w ostatecznym rachunku nigdy jedynie pastelowych, ciepluchnych wcieleniach.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Maj Iris Pagano

Ostatnia aktualizacja: 22.06.2017 15:45
Zaczęła czytać, po prostu czytać. Pozwalała uwodzić się napisanym obrazom Marqueza, smakowała je, obwąchiwała, przykładała do skóry, czekała na ukłucie łagodne, ciepłe. I wydarzyła się strona 15...
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ostatnia wyprzedaż

Ostatnia aktualizacja: 30.06.2017 15:00
A co najdotkliwsze w odbiorze, frazy godne znudzonego księgowego nie-aktorzy wymrukiwali – z najgłębszych głębin serc swoich. Zapomnieli, że odkąd teatr istnieje, szczytem fałszu na scenie jest lita, wprost z życia za włosy przywleczona, goła prawda.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Szlafrok mistrza

Ostatnia aktualizacja: 07.07.2017 15:00
Jest trochę tak, jakby w środku Roku Awangardy uczyli nas chodzić zwyczajnie, po ludzku. Na nogach, przodem do przodu i nie za nerwowo. Słowem - jak Pan Bóg przykazał.
rozwiń zwiń