Zdumienie stare jak książka

Ostatnia aktualizacja: 25.05.2018 18:05
Zdumiewający to jest przedmiot, prawie rzeźba ascetyczna. Jego twarde okładki koloru popiołu są jak otuliny niegdysiejszych albumów zdjęć rodzinnych lub klaserów ze znaczkami pocztowymi epok zamarłych.
Cricot idzie. Plakat wystawy
"Cricot idzie!". Plakat wystawy Foto: mat. prom.

Wszyscy wyobrażali sobie dwa dzieła; nikt nie pomyślał, że książka i labirynt są jednym przedmiotem.
Jorge Luis Borges „Ogród o rozwidlających się ścieżkach”

Kaprys kartkujących palców, może nieuchronny, sprawił, że wróciła stuletnia opowieść o skórze zmienionej w papier.

Balicci tylko czyta, od zawsze. Nie, nie czyta. On pochłania książki, żre je ze zwierzęcą łapczywością, kartka po kartce wysysa tomy namiętnie, maniakalnie, szaleńczo. Czyta tak nieludzko, że jego powłoka nabiera z wolna koloru zadrukowanych kartek, zyskuje szorstkość papieru, szeleści sucho, płowieje, zaczyna wydawać sypką, szarą woń klasztornych bibliotek. Jest tak, jak by pamięć o przeczytanych cudzych światach już nie mieściła się w bliskiej pęknięcia głowie Balicciego i włókno po włóknie, żyła po żyle niespiesznie wypełniała całego Balicciego. I nagle – ślepnie. „Oto cały jego świat! – powiada Luigi Pirandello w „Papierowym świecie”, historii o nieludzkim czytelniku – I cały ten świat będzie dla niego istniał tylko w pamięci”. Co pozostało Balicciemu? Dotyk. Muska więc niezliczone grzbiety, lecz one nic już nie mówią, są zupełnie czarne. Dotykanie ciemności jest pogłębianiem chaosu pamięci. Zatrudnia więc Balicci oczy – postać, która na powrót porządkuje ciemność, kataloguje rozsypany przez ślepotę świat niezliczonych grzbietów. Jest ulga, lecz nie ma radości, gdyż pamięć nie wróciła. Aby wróciła – Balicci angażuje drugą parę oczu, lektorkę do czytania mu na głos tego, co on przeczytał przed epoką ciemności. Ale i to się nie sprawdza. Drażni go tembr czytającej, irytuje jej intonacja, sięga więc po rozwiązanie ostateczne, doskonałe. Nakazuje lektorce czytać bezgłośnie, w ciszy zupełnej, by on wyraźnie słyszał tylko wędrówkę odwracanych kartek, ten szmer w rytmie dla każdej książki innym, niepowtarzalnym. Jest szczęśliwy? Szmer wędrujących w jego ciemności stronic wraca mu własne jego, odległe chwile czytania. Wraca pamięć. Wpierw biedną głowę Baliccia, a później jego całego, znów wypełniają cudze napisane światy, które są niczym labirynt niezliczonych masek. Szmer po szmerze jego skóra znów upodabnia się do papieru. Tak, Balicci jest szczęśliwy, jak kiedyś.

Pirandella opowieść o tym odzyskanym szczęściu przypomniała się, kiedy kartkowałem księgę „Cricot idzie!”, wydaną na okoliczność nowej wystawy w nowej Cricotece, wystawy pod tym samym tytułem. Kaprys palców, który może był nieuchronny, otworzył księgę na stronicy z reprodukcją „Masek” Jonasza Sterna, drzeworytu na papierze sprzed 84 lat. Nad twarzą prawdziwą – coś niby kapelusz ulepiony w twarzy sztucznych albo piętrowy labirynt nieprawdziwych nosów, oczu na zawsze wytrzeszczonych, ust, które nigdy się nie otworzą lub nigdy nie domkną, piętrowy labirynt pamięci, wypełnionej marnymi śladami twarzy widzianych kiedyś. Lecz majaczy też pytanie. Skąd brać pewność, że akurat twarz widniejąca najniżej jest prawdziwa? A może inna jest prawdą? Może wszystkie są prawdziwe? Może wszystkie to fałsz? Gdzie jest prawdziwy Balicci, kiedy skóra jego to już tylko papier przeczytanych przezeń tomów?

Jak teraz widzę, gdziekolwiek zatrzymałyby się kapryśne palce, którąkolwiek stronę księgi „Cricot idzie!” by objawiły – przypomniałby się „Papierowy świat” Pirandella albo inna opowieść o labiryntach pamięci i labiryntach literatury. Prawdziwe książki bowiem zawsze odsyłają do innych prawdziwych książek.

Wystawa „Cricot idzie!” smakowita jest, nieuchronnie nostalgiczna. Trochę ponad 200 śladów wielkich, skromnych i tych najdelikatniejszych śladów po międzywojennym teatrze Cricot, założonym w roku 1933 w Krakowie przez Józefa Jaremę. Obrazy i rzeźby, rysunki i projekty plakatów, projekty kostiumów i scenografii, i kruche szkicowniki, i notatniki postrzępione, i ledwo żywe listy, i cudem ocalałe zaproszenia, i drobiny stareńkich filmów, i pożółkłe fotografie, i coś tam jeszcze, maleństwa jakieś, nawet laurka ofiarowana przez uczniów Wyższej Szkoły Malarstwa prof. Zbigniewowi Pronaszce. Pchli targ o rozwidlających się ścieżkach. Kiedy w lewo w wyobraźni skręcisz, tuż przy nęcącym zdjęciu – do zupełnie innych miejsc, innych ludzi, innego kawałka przeszłości dojdziesz, niż kiedy przy nęcącym obrazie skręcisz wyobraźnią w prawo. A tak czy owak - dojdziesz, choć nigdy tam nie byłeś. Z pewnością dojdziesz, bo dźwigasz pod pachą księgę „Cricot idzie!”. Taszczysz te bez mała 150 kart papieru w jakimś ekskluzywnym gatunku i niecodziennym, dużym formacie, dociskasz do boku łokciem 300 stronic reprodukcji, a zwłaszcza opowieści, które chcą być, które są jak mapa, pozwalająca się nie bać zawiłych ścieżek pchlego targu.

Zdumiewający to jest przedmiot, prawie rzeźba ascetyczna. Jego twarde okładki koloru popiołu są jak otuliny niegdysiejszych albumów zdjęć rodzinnych lub klaserów ze znaczkami pocztowymi epok zamarłych. Zdumiewa, że w sezonie wszechogarniającej mody na dyszenie, na bycie szybkim i spoconym, ktoś miał cudną czelność wypuścić na świat księgę „ospałą” niczym mech, księgę aż tak elegancko „cierpliwą”, aż tak odległą od potu, wypełnioną smakowitym, spokojnym światłem na stronicy każdej, cierpliwie ulepioną z czasu na wszystko i wszystkiego w swoim czasie. Głównie z czasu na pamięć i pamiętania w swoim czasie. W nowej Cricotece w istocie nie jedna, a dwie artystyczne sprawy naraz się wydarzyły. Wystawa i Księga, zapętlone nierozerwalnie. Stare rzeczy, stare ślady - i zdania obok. Łupiny pamięci i słowa, nicujące się wzajem mocno tak, że są jednym.

Nie, nie mógł nie wrócić los Balicciego, wyśniony i spisany przez Pirandella. Równie dobrze mógł przy kartkowaniu księgi „Cricot idzie!” powrócić Borgesa „Pamiętliwy Funes”, „Ogród o rozwidlających się ścieżkach” i „Biblioteka Babel”, albo „Księga umarłych” Kiša, albo Zweiga „Mendel od Książek”, jeszcze Schulza „Księga”, jeszcze „Dom z papieru” Dominqueza lub Zafona „Cień wiatru”. Lecz wrócił akurat Balicci. I jeszcze to w „Pierścieniach Saturna” tkwiące wyznanie Sebalda. Słowa o zdumieniu starym jak książka.

„Dlatego i tym razem, zgodnie ze zwyczajem, zaraz pierwszego ranka po przebudzeniu poszedłem do Reading Room z zamiarem zrobienia paru notatek z wczorajszych przeżyć. Przy okazji wziąłem najpierw do ręki, jak już nieraz przedtem, dziennik okrętu patrolowego „Southwold”, który od jesieni 1914 roku stoi zakotwiczony u nabrzeża. Za każdym razem, kiedy odcyfrowuję jeden z tych zapisów, zdumiewam się, że jakiś dawno już zatarty w powietrzu albo na wodzie ślad może być tu, na papierze, nadal widoczny”.


Zobacz więcej na temat: Kraków
Czytaj także

Nic innego do pamiętania

Ostatnia aktualizacja: 27.04.2018 16:53
Czy brak pocieszenia to powód, by nie zaczynać kolejnych dni, nie zaczynać operetkowego wysiadywania niemożliwego cudu? Czy dawny brak pocieszenia to powód, by zapomnieć, zwłaszcza że nie ma, nigdy nie było, nigdy nie będzie nic innego do pamiętania?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Tożsamość wróbla

Ostatnia aktualizacja: 04.05.2018 20:45
Bez względu na to, jaki „kod kulturowy” panuje aktualnie na świecie, „Szekspir” znaczy Szekspir, wróbel zaś jest w istocie swojej przede wszystkim – wróblem, ptakiem niewielkim.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Na początku były majtki

Ostatnia aktualizacja: 11.05.2018 15:19
Na dnie seansu "Stary Testament – reanimacja" - nie ma śladu twarzy "Starego Testamentu”, nawet cienia śladu. Została sama tylko, pusta, banalna skorupa inscenizacji. Czyli – co właściwie?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Czekanie na deszcz

Ostatnia aktualizacja: 18.05.2018 19:46
Zawsze idzie do sali Bordona, zawsze siada na ławce naprzeciwko obrazu Tintoretta „Siwobrody mężczyzna” i patrząc w czterystuletnie oczy namalowanego, które patrzą na niego - układa opowieści, raz bolesne, innym razem czułe.
rozwiń zwiń