Kultura

Krystian Lupa o M.M.

Ostatnia aktualizacja: 12.04.2011 00:00
- Ona była przezroczysta. Rozsadzała fałszywe, stereotypowe wyobrażenie o gwieździe, wykreowane przez filmy - przeczytaj rozmowę z Krystianem Lupą o Marilyn Monroe.

Kilka dni temu przedstawiliśmy Państwu Marilyn Monroe intelektualistkę, a 12 kwietnia ukazała się książka "Marilyn Monroe – Fragmenty: Wiersze, zapiski intymne, listy".

Publikacja odsłania nieznaną twarz platynowej blond piękności, uważanej za symbol seksu gwiazdy kina lat 50. Składa się z niepublikowanych dotychczas intymnych zapisków Marilyn Monroe, jej wierszy i listów, które tworzą niezwykły portret wrażliwej, inteligentnej kobiety – diametralnie różny od tego jaki dla potrzeb opinii publicznej wykreowały media. Część z tych notatek można już dziś oglądać w naszej galerii.

Krystian Lupa po lekturze książki tak opowiada o obserwacji prac Marilyn: - To jest wzruszające. Te karteluszki, osobne zapiski, ten papier firmowy rozmaitych hoteli… To fantastyczne, że książka zawiera faksymile notatek, i że mamy do czynienia z tymi wszystkimi plamami, diabli wiedzą czy po ketchupie, czy po zupie pomidorowej. One są trochę jak łzy, jak ślady jej egzystencji, stygmaty.

Poruszające są też jej zamiary, skądinąd bardzo mi bliskie, choć w dobie komputerów mniej aktualne. Jak człowiek kupował zeszyt oprawny w skórę - jak ten jej czarny notesik, to wizualnie miał on być czymś intymnym, cennym. Ale miał też mobilizować do poważnej refleksji, prowadzenia profesjonalnego dziennika związanego – w wypadku Marilyn - z aktorstwem i z jej kondycją ludzką, którą w jakiś dla mnie niebywale intuicyjny sposób asocjuje ze swoimi problemami aktorskimi.

W szkole Lee Strasberga panowała taka tendencja, ale trzeba powiedzieć, że zapiski sprzed okresu jej nauki w Actors Studio też to mają. Strasberg nie nauczył Monroe metody introspekcji czy refleksji własnej, jedynie je w niej rozwinął. Zresztą wspominał on Marilyn w takim właśnie tonie. Wypowiadał się o niej z jakąś niezwykłą miłością Pigmaliona. Uważał, że ma dwóch genialnych studentów - Marlona Brando i Marilyn Monroe. Imponowało mu, że ma tak sławną uczennicę. Obok zapisków odnajdziemy liczne fotografie gwiazdy, jej portrety a również zdjęcia w towarzystwie m.in. pierwszego męża Jamesa Dougherty’ego; największej miłości – jej trzeciego małżonka – Arthura Millera; nauczyciela i powiernika – Lee Strasberga; a także pisarzy – Trumana Capote’a oraz Karen Blixen. 

Agnieszka Minkiewicz miała okazję rozmawiać z Krystianem Lupą o Marilyn Monroe i jego najnowszym spektaklu "Persona. Marylin". Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego i Kina pod Baranami  prezentujemy fragment tej rozmowy: 

Pewne teksty Marilyn Monroe odnalazł Pan realizując spektakl. Gdyby jednak Fragmenty ukazały się wcześniej, czy Persona. Marilyn przybrałaby inną formę?

Z pewnością sporo rzeczy uległoby zmianie, pozostałoby sporo tropów, bo nie sposób po prostu nie ulec zawartości tej książki. Trudno jednak w tej chwili to sobie wyobrazić, kiedy tamten nasz twór jest już gotowy. Kiedy wszystko było rozgrzebane, jakiś motyw mógł się okazać tak niezwykle potężny, że – nie wykluczam tego - podążylibyśmy za nim w improwizacji. Zresztą ta książka bardzo przybliżyła mi okres tworzenia spektaklu. I myślę, że kiedy Sandra dostanie ją do ręki, to ona jeszcze ją przed kolejnymi spektaklami inaczej nastroi. Oczywiście nie wypali z grubej rury, nie zmieni tekstu, ale znajdzie nową inspirację. Także spodziewam się, że ta książka nam jeszcze pomoże.
 
A zmieni Pana zdaniem podejście do M.M.?

Marilyn Monroe to tak potężny mit, że ciężko byłoby coś w nim zmienić. Ale te zapiski są jednak zdumiewające, jakoś wzbogacają ten mit. Oczywiście te motywy były wyczuwalne. Ona była przezroczysta. Rozsadzała fałszywe, stereotypowe wyobrażenie o gwieździe, wykreowane przez filmy. Coś z niej promieniuje, jest jakimś palimpsestem, to znaczy gra, artykułuje pod swoimi rolami coś zupełnie innego. Tworzy inny byt i – można powiedzieć - nic na to nie poradzi. Z całym zaaferowaniem, nieprawdopodobnym przeżywaniem ona wnosi w te komedie swój prywatny dramat. Czuje się jakieś reisefieber w niej. Zawsze chce gdzieś polecieć, pojechać. Chociażby w tak banalnej roli, jak Słomiany wdowiec - coś wyciekało z niej szparami, tajemnicza energia, magia. To rozczulenie, sposób w jaki wrażliwy widz na nią reaguje są nieuchwytne. Nie są to wyłącznie fascynacje erotyczne czy estetyczne. Ona w drugim człowieku wywołuje rezonans. Jest silnie drgającym kamertonem i człowiek wchodzi w te drgania, chociaż sam za bardzo nie wie co to jest.

Sandra Korzeniak była wymarzoną Marilyn Monroe?

Absolutnie. Choć Sandra jest bardziej drapieżną osobowością. Nie jest aż tak bezradna, ale ma w sobie to samo zdumiewające pomieszanie dziecięcego egotyzmu z, czasami irracjonalną, empatią w stosunku do cierpienia, które wyczuwa w drugim człowieku.

Najpierw powstał pomysł na spektakl czy najpierw spotkał Pan Sandrę Korzeniak?

Spotkałem Sandrę w szkole teatralnej. Miałem z nią zajęcia. Od razu powiedziałem jej, że jest podobna do Marilyn Monroe. To jest dosyć rzadkie – tak silny związek myślenia z ciałem. Każde wyobrażenie budzi w ciele jakiś odruch. Marilyn Monroe cała drga, ona po prostu nie umie inaczej. Z Sandrą jest podobnie.

Niedawno udostępniono nowe materiały na temat Marylin, m.in. zapis ostatniego udzielonego przez nią wywiadu. To co mówi jest precyzyjne, natomiast jej reakcje - chichoty, śmieszki, westchnienia, którymi ona cieleśnie odbiera własne słowa – stoją w opozycji. Ona wypowiada te słowa i się nimi atakuje. Można marzyć o czymś takim w kondycji aktora. W tym sensie Monroe jest bardziej współczesną aktorką - dzisiaj wiedziano by co jej dać do grania. Pięćdziesiąt lat temu grało się inaczej, na co dowodem jest jej słynny konflikt z Laurence’m Olivier’em. Wtedy metoda Stanisławskiego to był jeszcze wybryk, podśmiechiwali się ze szkoły Lee Strasberga. Wielu aktorów, zwłaszcza teatralnych, w żaden sposób nie chciało tego zaakceptować. Wówczas grało się wielkim wyprowadzonym gestem. Działo się to w teatrze i w filmie – wystarczy popatrzeć jak grały Greta Garbo czy Marlena Dietrich. To było inne rozumienie aktorstwa, do którego Marilyn Monroe nie przystawała.


W szkole teatralnej zawsze mówiło się: "wyrzuć przyruchy". A Marilyn Monroe była cała z przyruchów. Ona drga - współcześni jej powiedzieliby, że poza sensem tego, co mówi; ja twierdzę, że jej wibracja prowadzi wrażliwość widza pod opowiadającymi szczegółami roli. W jakiś sposób rozminęła się ze swoją epoką. Z drugiej strony być może to właśnie ona była jedną z tych, którzy sprawili, że zaczęło nas interesować i fascynować co innego w aktorstwie. Inne rodzaje prawdy, których w człowieku można dotknąć.

Czy chciałby pan reżyserować Marilyn Monroe?

Pewnie tak. Chociaż wiadomo, że z teatrem jej nie wyszło, pomimo że ona bardzo marzyła o tym, żeby zagrać w teatrze. Myślę, że była aktorką stworzoną do kina. Na scenie miałaby kłopoty ze swoją emocjonalnością, ze swoim lękiem. Pragnienie zawarte w wyobrażeniu czy w intuicji tego, co chce osiągnąć, jak czuje poszczególną scenę czy ujęcie, uzyskiwała domagając się ogromnej ilości powtórzeń. Bo im wyobrażenie jest ambitniejsze, im bardziej nieuchwytne – a ona takimi się posługiwała, o czym świadczą jej wiersze - tym większe napięcie i tym większy lęk, że się mu nie sprosta. Ona się bała startu w teatrze, bez dubla, bez możliwości powtórzenia kwestii. Poza tym wydaje mi się, że jej emanacja jest do oglądania na zbliżeniach, detalach. Jej aktorstwo jest bardziej w drgnieniach, niż w forsowaniu energii.

Rozmawiała Agnieszka Minkiewicz

Wszystkie zaprezentowane fragmenty rozmowy z Krystianem Lupą pochodzą z wywiadu przeprowadzonego przez Panią Agnieszką Minkiewicz. Rozmowę udostępniło nam Kino pod Baranami za co seredcznie dziękujemy.

www.narodoweczytanie.polskieradio.pl
Cichociemni
Czytaj także

Marilyn Monroe intelektualistka

Ostatnia aktualizacja: 07.04.2011 14:30
Kojarzymy ją jako uroczą pin-up girl, słodką blondynkę. Tymczasem Marilyn Monroe czytała "Ulissesa", "Źdźbła trawy", a w swej bibliotece zgromadziła ponad 400 pozycji literackich.
rozwiń zwiń