W ostatnich tygodniach Rosja zintensyfikowała ataki na ukraiński sektor energetyczny. Sytuacja nie jest nowa – w poprzednich latach, w przededniu zimy, następowała fala zmasowanych ostrzałów elektrowni i elektrociepłowni, stacji transformatorowych i linii wysokiego napięcia. Miały one służyć uprzykrzeniu życia mieszkańcom, złamaniu ich morale, stworzeniu pretekstów do oskarżeń władz o niedostateczne zabezpieczenie obiektów przed atakami, utrudnieniu pracy przemysłu etc. Tak jest i teraz, ale są też nowości.
Po pierwsze, Rosja zmieniła taktykę i atakuje inaczej – używa większej liczby dronów i rakiet niż w poprzednich latach oraz koncentruje uderzenia na konkretnych obiektach w regionach. Pozwala to na wycieńczenie obrony przeciwlotniczej i zwiększenie zniszczeń, które powodują lokalne blackouty (np. w Charkowie). Po drugie, atakuje infrastrukturę gazową. W ubiegłych latach ostrzały stacji kompresorowych czy obiektów wydobycia były sporadyczne, obecnie zaś ewidentnym celem jest sparaliżowanie eksploatacji pól gazowych w obwodzie połtawskim (gdzie skoncentrowany jest ukraiński przemysł tego rodzaju) i w zachodniej części kraju oraz unieruchomienie – najprawdopodobniej słabo chronionych – stacji oczyszczania błękitnego paliwa. W październiku Bloomberg podał, że Ukraina miała rzekomo utracić nawet 60% potencjału produkcji gazu.
Kreml unowocześnił ataki, ale lekcje z poprzednich lat wyciągnął także Kijów. Lepiej przygotował kraj do zimy, niż rok wcześniej, zarówno pod względem zapasów strategicznych surowców, jak i ochrony obiektów infrastruktury o znaczeniu centralnym. We wrześniu resort energetyki zapewniał, że zainstalowane moce przekraczają 17 GW, czyli najprawdopodobniej wystraczająco do pokrycia zapotrzebowania. Potwierdzeniem może być fakt, że jesienią Ukraina nawet okresowo sprzedawała nadwyżki energii za granicę. Oznaczałoby to, że zniszczenia dokonane przez agresora nie były aż tak znaczne, jak szacowano, lub że prace remontowe i odbudowa mocy nastąpiły szybciej i w szerszym zakresie, niż oczekiwali eksperci. Pośrednio potwierdzałaby to praktyka ostrzałów – Rosjanie często ponownie atakują obiekty uznane wcześniej za uszkodzone (np. rafineria w Krzemieńczuku, elektrociepłownia TEC 5 niedaleko Charkowa), co oznacza, że nie wszystkie moce zniszczono lub zostały one zrekonstruowane bez podania tego do publicznej wiadomości. W przypadku gazu, wydaje się, że klucz leży w pozyskaniu środków na jego zakup za granicą. Ich wielkość szacowana jest na ok. 2 mld dolarów i 4-6 mld m3 surowca. To spore pieniądze, których Ukraina nie ma, ale pomoc od EBOR (Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju), EBI (Europejski Bank Inwestycyjny) czy rządu Norwegii już od jakiegoś czasu nadchodzi. Z kolei zdolności techniczne do przesyłu na granicy z Polską i Słowacją są dostępne, podobnie jak miejsce w podziemnych magazynach gazu zlokalizowanych głównie w zachodniej części kraju.
Import energii elektrycznej i błękitnego paliwa z UE wydaje się niezagrożony. Nawet, jeśli kluczowymi dostawcami lub państwami tranzytowymi są sąsiedzi, z którymi Ukraina ma napięte relacje: Węgry i Słowacja. Pomimo ostrej retoryki z ich strony, niekiedy ocierającej się o szantaż, w grę wchodzą duże pieniądze, szczególnie za dostawy prądu w ramach tzw. pomocy awaryjnej. Niejasne pozostaje jednak, jak Ukraina poradzi sobie ze zmianą rosyjskiej taktyki. Jeśli Rosja będzie kontynuować zmasowane ataki na infrastrukturę energetyczną – nic nie wskazuje, by miała przestać – a pogoda nie będzie tak łaskawa, jak w ubiegłych latach, może to być dla obrońców najtrudniejsza zima od początku wojny.
Tadeusz Iwański - kierownik Zespołu Białorusi, Ukrainy i Mołdawii w Ośrodku Studiów Wschodnich. W latach 2006-2011 pracował w Polskim Radiu dla Zagranicy.